czwartek, 22 grudnia 2011

Maciej Gdula mówi nam o wolności

Trudna wolność. Emmanuel Levinas jako Wojciech Jaruzelski.




Od kolejnej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego minęło już, co prawda, kilka dni, ale nie chcieliśmy sobie odmówić „przyjemności” odniesienia się do tekstu Macieja Gduli pt. ”Trzy razy wolność” zamieszczonego na stronie Kultury Liberalnej oraz (a jakże) Krytyki Politycznej.

Jako człowiek nauki, doktor socjologii, Maciej Gdula rozpoczyna swój tekst od sugestii, że prawica to idioci, co jest aksjomatem i nie trzeba tego rozwijać ani udowadniać. To jest oczywiste arcysamo przez się, jak powiedziałaby Wisława Szymborska. Główna teza pana Gduli jest jednak taka, że przy interpretacji stanu wojennego prawdziwość, wiarygodność informacji czy weryfikacja hipotez nie są najważniejsze. Kluczowe jest odniesienie do problemu wolności. No właśnie! Co tam jakieś dokumenty, prace historyków i takie tam bzdury będą mówić Maciejowi Gduli, co ma myśleć. On jest socjologiem i wie lepiej, że najważniejsza, panie, to wolność jest.

Wolność ta może mieć trzy bardzo różne formy.

Wolność prawicowa. Nie polega ona oczywiście (cóż za naiwność) na chęci interpretowania przeszłości z pomocą jak najstaranniej zgromadzonych i przeanalizowanych dokumentów. Nie polega ona na próbie poważnej rozmowy o tychże dokumentach, rozmowy bez tabu, bez świętych krów. Polega ona (wg Macieja Gduli) wyłącznie na suwerenności wyznaczania kto jest szczerym patriotą a kto zdrajcą.

Wolność nie-prawicowa nr 1. Najlepiej po prostu zacytujmy: opiera się na zestawieniu ze sobą wolności łatwej i wolności ciężkiej. Łatwa wolność nie musi przejmować się konsekwencjami i jest czysto negatywna. Opiera się na niedojrzałych odruchach i wybujałych oczekiwaniach. Trudna wolność opiera się na zasadzie rzeczywistości. To zdolność nie ulegania pokusie populizmu i przyjmowania odpowiedzialności za skutki swoich działań. W tej optyce wprowadzenie stanu wojennego było roztropnym stosowaniem wolności, które powstrzymywało nieprzewidywalny rozwój sytuacji.

Niestety, pan Maciej nie wyjaśnia źródeł takiego sposobu postrzegania wolności i stanu wojennego. Po prostu oznajmia to, jako socjolog. Nie wyjaśnia też dlaczego akurat taki sposób wymienił jako jeden z trzech najważniejszych. Jeśli chodziło o punkt widzenia przeciwny prawicowemu, a równie, jak tamten „popularny” to owszem, prosimy bardzo. Pan Maciej nie wyjaśnił jednak, że jest to punkt widzenia aparatu władzy PRL w hardcore'owym stężeniu. Świadczy o tym choćby rozmowa z Albinem Siwakiem w najnowszym numerze Angory z 18 grudnia.

Wolność nie-prawicowa nr 2. odwołuje się do napięcia, jakie istnieje między zarządzaniem społeczeństwem a demokracją. Administrowanie może prowadzić do wzrostu dobrobytu i lepszego zaspokojenia potrzeb, ale polega na wyłączaniu kolejnych sfer życia spod kontroli obywateli i umiejętnym ukrywaniu ciemnych stron wzrostu. Kryzysy są momentami powrotu wypieranych kosztów dobrobytu i jednocześnie wiążą się z ożywieniem odruchów wolnościowych. Pojawia się dążenie do rozszerzenia demokracji i przejścia od zarządzania społeczeństwem do samorządzenia społecznego. Stan wojenny był interwencją, która te nadzieje przekreśliła.

Ta trzecia interpretacja jest, oczywiście, bardzo chwalebna i „w ogóle”. Jednak rozpływa się w brei ogólników i nic nie znaczących okrągłych frazesów. Nie tylko stan wojenny przekreślił nadzieję na „samorządność”. Przekreśliły ją również działania Wałęsy i jego zwolenników, które w sposób jawny wprowadziły w związku dyktaturę wodza. W Youtube można obejrzeć zarejestrowane posiedzenie zarządu(?) Solidarności, na którym Karol Modzelewski (w końcu nie prawicowy oszołom) rezygnuje ze stanowiska rzecznika związku i uzasadnia to, a inni domagają się jawności i kolektywnego podejmowania decyzji. Stan wojenny był tylko kropką na „i”, przypomnieniem, że ze strony partii robotnicy nie mogą się spodziewać poparcia dla swoich wywrotowych pomysłów.

Drugi problem, jaki mamy z tym argumentem jest bardziej współczesny. Otóż uważamy, że dążenia do rozszerzenia demokracji i przejścia od zarządzania społeczeństwem do samorządzenia społecznego bynajmniej nie zanikły (pan Gdula ubolewa, że głos zwolenników samorządzenia jest dziś głosem najsłabszym). One po prostu są ulokowane nie tam, gdzie powinny być wg Macieja Gduli. Nie koncentrują się wokół obrony Dotleniacza Rajkowskiej, a wokół Krzyża, czyli „na prawicy” mówiąc w ogromnym skrócie.

Uważamy za znamienne dla polskich ćwierć intelektualistów utyskiwanie na brak w Polsce mitycznego społeczeństwa obywatelskiego. A skąd, pytamy grzecznie, to społeczeństwo miałoby się wziąć??? Z powietrza? Z bardzo mądrych rozpraw drukowanych w kwartalnikach o nakładzie 500 egz? Jak uczy Tocqueville w „O demokracji w Ameryce”, świadomość obywatelska bierze się z praw. Zarówno z praw do decydowania o swoim losie, jak i równie ważnego prawa do własności. Kiedy obywatel może zgromadzić własny majątek, którym ma prawo zarządzać, uczy się też odpowiedzialności i zarządzania dobrem wspólnym. Społeczeństwo polskie pozbawione jest jednego i drugiego prawa, ale to już nie jest przedmiotem troski lewackich inteligentów.

Przykład: jednym z niewielu w III RP aktów przyznania ludziom prawa do własności była PiS-owska ustawa o wykupie „za złotówkę” mieszkań spółdzielczych i komunalnych. To właśnie takie działania realnie przyczyniają się do postępu cywilizacyjnego, dźwignięcia Polski z poziomu posowieckiego bantustanu do poziomu zachodniej demokracji. Ustawa ta przyznała ludziom prawo własności do dóbr, za które już dawno po wielkroć zapłacili, często kosztem lat wyrzeczeń. Trudno oprzeć się wrażeniu, że żadna siła polityczna oprócz PiS nie ma chęci ani możliwości uchwalić takiej ustawy. PO podobno ma projekt ustawy jeszcze lepszej i bardziej prospołecznej, ale przez 4 lata jakoś nie udało im się go zrealizować. Nie twierdzimy, że PiS jest wcieleniem wszystkich cnót, patriotyzmu i społeczeństwa obywatelskiego. Ale jest obecnie jedyną siłą polityczną, która przejawia jakąkolwiek świadomość podobnych problemów i chęć ich rozwiązywania. Tego oczywiście, pan Gdula et consortes pozwalają sobie nie zauważać.

Wydaje nam się, że rozważania Macieja Gduli można podsumować następująco: stanu wojennego nie da się jednoznacznie ocenić. Można sobie na jego temat dywagować, różnie interpretować, osadzać w różnych narracjach. Trudno uznać którąś z tych narracji za uprzywilejowaną. Oczywiście interpretacja prawicowa jest gorsza od wszystkich innych narracji. Nie z jakiegoś konkretnego powodu. Po prostu dlatego, że jest prawicowa.


Właściwie cały ten tekst byłby nudny jak flaki z olejem, gdyby nie jeden fakt. Pan Maciej Gdula jest synem Andrzeja Gduli. Jak podaje wikipedia, Andrzej Gdula w latach 80. bylł podsekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Od 1986 pracował w Komitecie Centralnym PZPR, gdzie kierował najpierw Wydziałem Społeczno-Prawnym, a od 1989 do rozwiązania partii w styczniu 1990 Wydziałem Prawa i Praworządnosci. Od lat 90. działał w sektorze prywatnym, zasiadał w radach nadzorczych (m.in. Banku Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych). Jak podaje Jerzy Jachowicz: w PRL zasłużony pracownik MSW, jak sam mówił robił tam karierę dzięki „swojemu przyjacielowi” Czesławowi Kiszczakowi. Gdula, będąc w KC PZPR, nadzorował służby specjalne PRL, w tym działanie tajnej sekcji D (dezintegracji i dezinformacji) w IV Departamencie MSW. W III RP doradca prezydenta Aleksandra Kwasniewskiego.

Ten fakt, podobnie jak stan wojenny, również można interpretować na różnych płaszczyznach. Na płaszczyźnie moralnej oburzające jest to, że syn PRL-owskiego aparatczyka ma czelność mówić cokolwiek o wolności w kontekście stanu wojennego, bo skąd miałby wiedzieć cokolwiek o wolności (chyba, że mówimy o jakże trudnej wolności pałowania i zabijania ludzi, którzy w sposób roszczeniowy żądają łatwej bezmyślnej wolności)

Na płaszczyźnie, hmm, innej można ująć to inaczej. Poglądy pana Gduli są produktem jego habitusu, czyli środowiska prlowskiej nomenklatury, która w wolnej Polsce „działa w sektorze prywatnym”. Nic więc dziwnego, że narracja prawicowa jest tu ośmieszoną karykaturą rzeczywistej narracji prawicowej, a narracja władz PRL nie jest nazwana narracją władz PRL tylko jedną z wielu możliwych, równoprawnych narracji. Z kolei narracja „samorządności” przedstawiona jest bez jakiegokolwiek odniesienia do rzeczywistych procesów i tendencji, jako nieobecna utopia. Rozumiemy, że takie stawianie sprawy jest niezbędnym przystosowaniem się do wymogów środowiska w którym aktualnie obraca się pan Gdula. Mimo wszystko, nawet w tym środowisku narracja Jaruzelskiego nie mogłaby być przedstawiana jako jedyna poważna i „obowiązująca”.

Uważamy też, że obie interpretacje stanowiska Macieja Gduli (moralna i „krytyczna”) są równoprawne. Ale jeśli ktoś uważa, że sposób moralny jest prawicowy, a więc nieakceptowalny, może zostać przy sposobie „krytycznym”. Wisi nam to.


Dygresja


Domyślamy się, że dla członków i sympatyków KP, fakt że jeden z założycieli stowarzyszenia jest synem byłego cywilnego nadzorcy służb specjalnych PRL, nie jest w żaden sposób kłopotliwy ani żenujący, a tym bardziej kompromitujący. Domyślamy się, że może być on nawet powodem dumy wynikającej z prostej antyprawicowej przekory. Z naszej strony wywołanie tego tematu wynika natomiast wyłącznie ze skłonności do dzikiej lustracji, zoologicznego antykomunizmu (jak mawiał klasyk) oraz krystalicznie czystej frustracji spowodowanej brakiem własnych sukcesów. Nie udało nam się niczego osiągnąć, więc skręca nas z zazdrości, kiedy widzimy, że innym się udało. Dlatego wyciągamy tym innym różne brudy, żeby sobie zrekompensować wspomnianą frustrację. Konkretnie mówiąc, nie udało nam się wydać książki.

Kiedy chcieliśmy wydać książkę, spytaliśmy o radę naszego byłego wykładowcę, którego nie znaliśmy prywatnie, podobnie jak Sławomir Sierakowski nie znał Zbigniewa Bujaka. Niestety, nasz wykładowca nie przekazał nam bezinteresownie 10 tys. zł na wydanie książki, jak to zrobił Bujak przed wydaniem pierwszego numeru Krytyki. Nasz wykładowca powiedział, że książka bardzo mu się podoba, ale ograniczył się do wskazania nam wydawnictwa, które mogłoby być zainteresowane wydaniem tego. Niestety, nie było. Dlatego nie dowiemy się, czy gdyby przekazał nam te 10 tys., to Adam Michnik wykupiłby cały pierwszy nakład.


Wesołych Świąt





Maciej Gdula: Trzy razy wolność

http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/GdulaTrzyrazywolnosc/menuid-1.html


Jerzy Jachowicz: III RP w szponach SB

http://uwazamrze.pl/2011/08/13532/iii-rp-w-szponach-sb/


"Andrzej Gdula", Wikipedia

http://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Gdula


Nagranie posiedzenia zarządu (?) Solidarności. Tytuł i "czołówka" trochę egzaltowane, ale ważne jest, co pokazano.

http://www.youtube.com/watch?v=_fGuBVK-Ha8

niedziela, 4 grudnia 2011

Tu nie będzie przeklinania (chyba, że w cudzysłowie)




Miała być demokracja, a tu każdy wygaduje co chce
Lech Wałęsa






Okazuje się, że wystawa Thymos jest nadal dla niektórych osób problemem, z którym nie mogą się uporać. Również torunianka Monika Weychert Waluszko nie może / nie chce schować tematu do szuflady z napisem „oszołomstwo na które lepiej nie zwracać uwagi, bo tylko robi mu się reklamę”, co nakazywałaby rewolucyjna czujność i podejmuje wątek na stronach Obiegu.

Na końcu tekstu pojawiają się swego rodzaju przypisy lub bibliografia w postaci linków do stron internetowych. Jest tam również link do naszego bloga. Pani Monika wykorzystała link do naszego bloga niezgodnie z naszą intencją, nadużyła go, a być może nawet go zmanipulowała

(Nie wiemy,czy rzeczywiście zmanipulowała, bo nie wiemy na czym polega manipulacja dokonana przez pana Piotrowskiego. Jeśli dotrzemy do jakiejś sensownej wykładni „manipulacji”, to poprawimy tekst). Dlatego też zdecydowaliśmy się poświęcić artykułowi pani Weychert Waluszko niniejszy wpis. Tacy jesteśmy mściwi i gniewni, o!

W przeciwieństwie do pana Krasnego, pani Weychert chyba usiłuje pozorować postawę bezstronnego obserwatora, który tylko wyciąga wnioski z tego co widzi. Uważamy, że tylko usiłuje (a więc sugerujemy, że jej się nie udaje) i że tylko pozoruje, z kilku powodów. Już we wstępie wyraża opinię, że Piotrowski „spalił” wystawę, która mogła być ciekawa. Spalenie wystawy polegało na tym, że wystawę „przyćmił środowiskowy skandalik”. Takie postawienie sprawy miałoby sens tylko pod warunkiem, że Piotrowski jest winny zaistnienia „skandaliku”, co nie zostało poparte argumentami w dalszej części tekstu. Pani Waluszko „spaliła” więc swoją intencję (być może tylko domniemaną przez nas) wyrażając już w pierwszym akapicie opinię nieprzychylną Piotrowskiemu niepopartą argumentami. Pozwalamy sobie nazwać taką opinię bezzasadnym uprzedzeniem.

Sądzimy, że pani Monika Weychert-Waluszko próbowała być bezstronna ponieważ uważa ona, że błędy popełnili wszyscy, a nie tylko Piotrowski, co jest zaiste postawą chwalebną na tle opinii wielu innych osób.

1. Grzechy dyrekcji?
Nie jesteśmy pewni co wg pani Moniki jest grzechem dyr. Łubowskiego. To, że jego przekaz jest niespójny, czy to że w ogóle dopuścił do zaistnienia takiej wystawy, a zwłaszcza panelu dyskusyjnego po wernisażu? Niespójność polegałaby na tym, że dyr. Łubowski musiał wiedzieć jak będzie wyglądać wystawa, (a gdyby nie wiedział, to kompromitowałoby go to jako dyrektora) a jednak po otwarciu odciął się od niej (zwłaszcza od panelu).

Co do pierwszej możliwości, to sami też mamy żal do dyr. Łubowskiego. Podejrzewamy, że sytuacja go przerosła i trochę spanikował. Powinien przyjąć to na klatę i bronić niezależności i wolności wypowiedzi kuratora. Wystawa ani dyskusja nie łamały prawa (nie propagowały faszyzmu, komunizmu, rasizmu itd.) więc nie ma powodów, żeby CSW jako instytucja, a panowie Piotrowski i Łubowski jako osoby, mieli się czegokolwiek wstydzić. Wypowiedź kuratora Piotrowskiego nie była też polityczna w tym sensie, że nie mówił „głosujcie na PiS” (jeśli było inaczej prosimy o sygnał, bo może źle zapamiętaliśmy). Nie wychodziła więc poza ramy polityczności dopuszczane i intensywnie eksploatowane w wielu czołowych instytucjach sztuki w Polsce.

Jeśli prawdziwa jest druga opcja, że „grzechem” było samo zaistnienie wystawy, to wydaje nam się bardzo niepokojące. Czy wystawa, która spełniałaby wymogi zaakceptowanego wcześniej scenariusza, ale zawierała wątek polityczny, i to wątek „nie taki jaki powinien być”, nie ma prawa się odbyć? Czy dyrektor ma w takim przypadku prawo do ingerencji? Jest to sytuacja częściowo tylko, ale jednak podobna do „skandalu” związanego z pracą Romana Dziadkiewicza na wystawie Lucim żyje w CSW ZC. Wtedy dyrektor, którego nazwiska nie pamiętamy, a nie chce nam się sprawdzać w googlu, ocenzurował pracę, bo na filmie był masturbujący się pan. O ile sobie przypominamy, to dla wszystkich oprócz pana dyrektora, również dla nas, było jasne że zachował się on niestosownie, idiotycznie i podle. Z pewnością było to jasne dla pani Weychert, która była kuratorką wystawy i wyraziła swoją opinie w rozmowie zamieszczonej na stronie Obiegu


2. Grzechy artystów
Jeśli dobrze rozumiemy, to grzechem artystów jest nieuważne przeczytanie zaproszenia na wystawę. Bo gdyby przeczytali, to wiedzieliby, że Piotrowski będzie manipulował, zmieniał znaczenie i w ogóle.
Pisaliśmy to już w komentarzu na blogu Krasnali, ale powtórzymy. Prosimy, niech ktoś nam wytłumaczy w jaki sposób Kazimierz Piotrowski zmienił znaczenie prac usuniętych (lub nieusuniętych) z wystawy. Dlaczego praca pana Klamana nagle stała się „agresywna”? Jesteśmy pochodzenia robotniczo-chłopskiego, więc prosimy o wyrażanie się w sposób dla nas możliwie zrozumiały, prosty.

Dalej następuje akapit ambiwalentny. Bo z jednej strony pani Weychert Waluszko zauważa, że oburzeni artyści sfrajerzyli się w swoim liście, zarzucając wystawie polityczność. Przecież polityczność to, jako się rzekło, chleb powszedni najważniejszych galerii w Polsce od lat. Panowie artyści są więc naiwnymi dziećmi, może trochę nie na czasie. Jednakże, i to pani Monika zaznacza wyraźnie, myli się ten, kto na podstawie listu oburzonych artystów uzna, że prawo do wolności wypowiedzi ma tylko jedna strona politycznego sporu, czyli strona reprezentowana przez tychże artystów. O nie! Byłby to strzał w stopę i to do tego własną! Prawo mają obydwie strony, tylko tak się niestety składa, że jedna ze stron nie umie z tego prawa korzystać.

Dygresja językowa. Związek frazeologiczny „strzał w stopę” zakłada z góry, iż jest to stopa strzelającego, a więc jego własna stopa. Nie trzeba tego dopisywać. To tak jakby napisać „obudził się z ręką w nocniku. W tym nocniku był kał.” Your welcome, jak mawia John Hodgman.

3. Grzech kuratora
Skąd pani Monika wie, że Kazimierz Piotrowski ze swej wolności korzystać nie umie? Stąd, że jego wypowiedzi "przywodzą na myśl" pani Monice Weychert Waluszko "grzech pychy" (!) oraz wydają jej się śmieszne. Cóż za argument! Z jakąż neurochirurgiczną precyzją i apokaliptyczną jasnością (apokalipsa = objawienie) pani Monika wyjaśnia, dlaczego Kazimierz Piotrowski jest „be”.

Po pierwsze, nam wywód pani Moniki również przywodzi na myśl wiele rzeczy. Na przykład słowo „bzdura”. Czy to znaczy, że to, co pisze pani Monika, jest bzdurą? Pytamy śmiertelnie poważnie i nie znamy odpowiedzi (chociaż nie ukrywamy, że mamy swoje podejrzenia).

Po drugie, od kiedy to pycha lub jej brak są kryterium oceny zachowania kuratorów??? Pani Monika i wiele innych osób z pewnością znają się na historii instytucji sztuki lepiej niż my, więc będziemy wdzięczni za odpowiedź. Pytanie o śmieszność litościwie pomińmy.

Kończąc, przywołamy dwa jakże smutne cytaty z tekstu pani Moniki.

  • kurator o nieco przykurzonej już karierze dzięki publicznemu wydarzeniu głosi swoje „kontrowersyjne" poglądy. To może sprawić, że odzyska sławę skandalisty sprzed lat...

  • Alicja Żebrowska mówi w wypadku Piotrowskiego o odwadze. Ja powiedziałabym raczej o populizmie. Poglądy te nie są wygłaszane z perspektywy podziemia, a za ich głoszenie nic nie grozi (…) Kurator zaś prowadzi gierkę, za którą nic mu nie grozi. Najwyżej ostracyzm środowiska.

Drugi cytat jest, powiedzmy, kontrowersyjny. Krytyczna postawa wobec rządu rzeczywiście nie jest dziś odwagą na miarę np. KOR-u. Jednak stwierdzenie, że NIC za nią nie grozi jest w oczywisty sposób nieprawdziwe. Rozumiemy, że pani Monika uważa za normalne i popiera takie działania władz jak:
  • 17-latek dostaje wyrok w zwieszeniu w drugiej (!) instancji za nabazgranie na murze „jebać rząd”, co zostaje zakwalifikowane jako obraza konstytucyjnych organów państwa (mimo, że nie napisał o jaki rząd chodzi)
  • student umieszczający w internecie flashową gierkę zostaje obudzony o 6 rano przez funkcjonariuszy ABW, którzy przeszukują jego mieszkanie i piwnicę, a sprzęt zajmują. Sprawa jest w prokuraturze (od maja tego roku).
  • współwłaściciel dużego, krytycznego wobec władzy dziennika nie może kupić reszty akcji spółki od Skarbu Państwa, mimo że Skarb chce swoje udziały sprzedać. SP nie wyjaśnia dlaczego odmawia sprzedaży. Po wycofaniu się tego prywatnego współwłaściciela, SP od razu sprzedaje udziały innemu inwestorowi, który zmienia redaktora naczelnego.

Co do samego Piotrowskiego, to kuriozalne jest stwierdzenie, że co prawda nic mu nie grozi, ale grozi mu ostracyzm środowiska. Rozumiemy, że to wg pani Moniki znikoma szkoda i że nawet przez myśl by jej nie przeszło, by powstrzymać się od czegoś tylko dlatego, że groziłby jej za to ostracyzm nie ciemnogrodzkich mas, ale „środowiska”. Rozumiemy, że takiego ostracyzmu nie uważałaby za przeszkodę w wykonywaniu swojej pracy i za ogólny życiowy dyskomfort. Podziwiajmy odwagę pani Moniki.

Smutne jest jednak coś innego. Zanim powiemy co, ustalmy pewne założenie. Otóż zakładamy, że pani Monika i inni niechętni wobec Kazimierza Piotrowskiego, są sympatykami pewnego nurtu współczesnej sztuki, do którego zaliczani bywają np. tacy artyści, jak Katarzyna Kozyra, Robert Rumas, Dorota Nieznalska. Z nazewnictwem nurtów zawsze jest problem, ale chyba można się zgodzić, że taki nurt istnieje lub istniał. Za każdym razem, kiedy prace tych i innych artystów stawały się przedmiotem jakiegoś „skandalu”, jak z katarynki wyskakiwały dwa zarzuty.
  • Oni są słabi, ale mają „parcie na szkło”. Nie mogą zaproponować niczego wartościowego, więc celowo prowokują, żeby zaistnieć.
  • Ich prowokacja jest cienka, bo nic im za to nie grozi. Wręcz przeciwnie. Wśród znajomych zyskają szacunek za dowalenie ciemnogrodowi, a dzięki skandalom zyskują sławę i nowe zamówienia.

Sympatyzowanie nie polegało na bezkrytycznej afirmacji wszystkich „skandalizujących” prac. Polegało na tym, że uznawało się powyższe argumenty za niemerytoryczne, czasem za nieprawdziwe lub nieweryfikowalne, czasem za oszczercze, a przez to niegodne zastosowania w publicznej dyskusji. To bardzo szeroko zakreślone pojęcie „sympatyzowania”, dlatego uważamy, że można powyższe założenie przyjąć.

Przywołane tu cytaty z artykułu pani Moniki Weychert Waluszko to w dużym stopniu powtórzenie tamtych argumentów przy braku jakichkolwiek innych. Dlatego pytamy, czy w tym wszystkim o to Wam chodziło, by móc gnębić innych tak, jak sami krzyczeliście, że jesteście gnębieni? O take Polske walczyliście?







Wykorzystano, zmanipulowano oraz zmieniono znaczenie fragmentu pracy Grzegorza Klamana pt. Lider. Praca pierwotnie była częscią wystawy Thymos. Sztuka gniewu. Fotografię wzięliśmy stąd