wtorek, 3 kwietnia 2012

Czytelna III. Dekonstruować każdy może (ale nie każdy powinien)




Białoszumowy czworokąt na patriotycznym tle (Marek Zaleski, Wzięcie Arsenału)




W dzisiejszym odcinku Czytelni przedstawiam fragment książki Jarosława Marka Rymkiewicza Wielki Książę. Krótkie wyjaśnienie, by Szanowni Czytelnicy mogli podjąć narrację:

Fragment opisuje początek Powstania Listopadowego. Wieczorem 29 listopada 1830 roku grupa dwudziestu czterech polskich żołnierzy wdarła się do Belwederu z zamiarem zabicia namiestnika rosyjskiego w Królestwie Polskim – wielkiego księcia Konstantego, brata cara Mikołaja I. Jednak zanim dotarli do komnaty księcia, ten zdołał uciec tylnymi drzwiami. Zastawszy pusty pokój, powstańcy rozpruli bagnetami łóżko księcia i opuścili pałac. Sytuacja w której Goszczyński (jeden ze spiskowców) kieruje bagnet w pierś Konstantego jest tylko domysłem Rymkiewicza na temat tego, co mogłoby się dziać, gdyby Konstanty nie uciekł. Dalej oddajmy głos autorowi.



"To, że wielki książę ocalał, nie było, myślę, wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Szczęśliwe dlań przypadki pozwoliły mu, owszem, wydostać się z opresji. Ale ocalał przede wszystkim dlatego, że belwederczycy wcale nie byli zdecydowani czy mają go zabić. Nie byli zdecydowani? Ależ - jak powiedziałem uprzednio - chcieli go zabić i wiedzieli, że muszą go zabić. A więc byli zdecydowani. Można by chyba ująć to tak. Choć byli zdecydowani, to i nie byli zdecydowani. Choć chcieli zabić, to i nie chcieli zabić. A choć się nie wahali, to się i wahali. Trzeba tu od razu powiedzieć, że o tym dziwnym - i może tylko przez mnie wymyślonym? - niezdecydowaniu belwederczyków nic nam właściwie nie wiadomo. Żaden z historyków nocy listopadowej nie wspomina o tym, by któryś z dwudziestu czterech miał się ociągać, wahać, kwestionować decyzję zabicia tyrana czy choćby nad tą decyzją medytować. A gdybyśmy mogli spytać tych dwudziestu czterech, czy się choć przez chwilę wahali, to z pewnością odpowiedzieli by nam, że nic im na ten temat nie wiadomo. Poszli bez wahania i bez wahania wykonywali to, co mieli wykonać. Wystarczy zresztą sięgnąć po „Noc belwederską”: Goszczyński opisuje tam siebie jako człowieka, który był zdecydowany na wszystko. Świadectwo Goszczyńskiego czy Rettla nie może być co prawda w tej kwestii rozstrzygające, bowiem takich wahań - jeśli się je przeżywa - raczej się nie ujawnia. Nie w tym jednak rzecz. Myślę, że belwederczycy nie byli nawet w pełni świadomi tego, że działają w sposób niezdecydowany. Nie ujawnili potem swoich wahań, ponieważ te wahania nie ujawniły się także dla nich. Ale tak właśnie - gdy wdarli się już do belwederu - działali: niezdecydowanie, niepewnie i niezbyt aktywnie. A nawet trwożliwie. Jakby strach ich obleciał. I wiem, napisawszy to zdanie, co mnie może za nie spotkać. Ale wiele faktów to moje przekonanie potwierdza.

Muszę teraz, powiedziawszy to, co z pewnym trudem przyszło mi już powiedzieć, odejść na chwilę od mego tematu. Kto u nas bohaterów naszych narodowych posądza o to, że się wahali lub bali - czyli o to, że byli ludźmi - ten jest, jak wiadomo, raczej źle widziany. Nasi bohaterowie służą nam bowiem przede wszystkim po to, abyśmy się nieustannie umacniali w naszej polskości. Po to, by się w naszej wspólnej polskości umocnić, ułożyliśmy sobie legendę o księciu Józefie i legendę o Kościuszce. Wierzymy w te legendy, bowiem ta wiara intensyfikuje w nas naszą polskość, a przez to czyni nas jakby lepszymi, jakby godniejszymi, niż w istocie jesteśmy. Przeżywając nasze legendy rozumujemy (choć należałoby tu raczej powiedzieć: czujemy) mniej więcej tak: oto do jakich czynów, do jakich wysiłków, do jakich poświęceń zdolny jest duch polski, oto na jakie szczyty duchowego bytowania, ludzkości chyba nieznane, zdołał się wedrzeć, oto jak pięknie można się spełnić w polskości, gdy całe swe istnienie polskości się odda. A myśmy przecież także Polakami, ten duch, co tak się wspaniale spełnił, to także nasz duch i myśmy jego cząstką. A więc chyba lepsi jesteśmy, niż nam się zdaje i chyba lepsi, niż się o nas sądzi. Tak to - w tajemnym związku z naszymi legendarnymi bohaterami - umacniamy się w naszej polskości i w naszym poczuciu, że nie jest z nami tak źle, że chyba lepsi jesteśmy, niż jesteśmy. Nie widzę w tym, prawdę mówiąc, nic złego. Były bowiem w naszych dziejach takie epoki, kiedy koniecznie trzeba było umacniać się i krzepić. A pewnie i będą. Tyle że w takim oto celu posługując się naszymi bohaterami narodowymi nie chcemy, nie staramy się - i nie wiem dlaczego - posłużyć się nimi także w innym celu. A przecież moglibyśmy. Byli bowiem ci nasi bohaterowie także i ludźmi. I te same ciemne namiętności nimi miotały, które i nami miotają. Z ujawnienia ich człowieczeństwa - ich ciemnych namiętności, ich skrytych lęków, ich wstydliwych fascynacji - cóż by nam jednak przyjść mogło? Oto co. Ujawniając to, co w bohaterach naszych skryte, wstydliwe, niejasne, tajone - ujawnilibyśmy dwoistość ich istnienia. I moglibyśmy wówczas rozumować, czuć mniej więcej tak: oto na jakie szczyty duchowego bytowania może wznieść się to, co dwoiste, oto jak pięknie można spełnić się w człowieczeństwie swoim, gdy istnieje się dwoiście, oto do jakich wielkich czynów pcha nas nasz dwoistość, do jakich wysiłków duchowych zmusza nas nasze wstydliwe rozdarcie. Tak myśląc, czując, umocnilibyśmy się chyba w naszym człowieczeństwie i poczulibyśmy się lepiej w naszym istnieniu Pojmując to, co w naszych bohaterach wstydliwe i tajone, pojęlibyśmy bowiem, że nasza własna, ukryta dwoistość, nasz tajony wstyd, nasze niejasne lęki i fascynacje są wielką siłą i że korzystając z tej siły - wydobywając z siebie tę siłę na jaw - lepiej możemy istnieć niźli istniejemy.

Wydobywając na jaw skrytą niepewność, tajone niezdecydowanie tych dwudziestu czterech nie mam więc na celu - i niech to będzie jasne - pomniejszenie ich czynu. Chcę pojąć niejasną dla nich samych przyczynę ich wahań, bowiem mogę mieć z tego pewną korzyść duchową. Jaką, to się jeszcze okaże. Goszczyński wciąż stoi nad łóżkiem tyrana. Tyran zaczyna pocić się ze strachu - i jeszcze nie wie, czy ma wbić bagnet w owłosioną pierś. Powinien pośpieszyć się z tą decyzją, gdyż syn tyrana, Paweł Aleksandrow, niebawem przybędzie do Belwederu na czele szwadronu rosyjskiej konnicy. Ale Goszczyński ma jeszcze trochę czasu: dwie lub trzy minuty. Może więc medytować: zabić czy nie zabić? Dlaczego miałby nie zabić. A jednak się waha. Powiem więc jeszcze - bo jednak lękam się, że zostanę źle zrozumiany i że ktoś uzna mnie za takiego, co męstwo tych dwudziestu czterech ośmiela się podawać w wątpliwość - więc powiem, że czyn belwederczyków zadziwia mnie i onieśmiela. Uważam, że ci chłopcy wdzierając się do Belwederu zdobyli się na niewiarygodny wysiłek duchowy. Gdyby nie dokonali tego wysiłku, nasi ojcowie żyliby w innej Polsce i my też żylibyśmy w innej Polsce. Może i nie w Polsce. Przemieniając historię Polski, belwederczycy przemienili również i nas. Duch polski tej nocy przybrał inny kształt. Była to przecież jedna z niewielu w XIX wieku chwil triumfy. I w tej chwili duch żałobny - ten, którego głos słychać w „Żalach Sarmaty” nad grobem Zygmunta Augusta Franciszka Karpińskiego - stał się na chwilę duchem triumfującym. Pojął też, że nie może działać wbrew wszystkiemu i wszystkim i że te jego działania mogą być skuteczne. Aż po ten dzień, po tę noc, którzy chwytali za broń przeciw okupantom mogli zawsze - choćby i omylnie - na coś jeszcze, poza sobą, liczyć. Konfederaci barscy, żołnierze Kościuszki, Legioniści Henryka Dąbrowskiego, ułani księcia Józefa, mogli liczyć na naród, czyli szlachtę albo na naród, czyli chłopów albo na obce potęgi, Turcję albo Francję. Belwederczycy - pisze o tym w „Nocy belwederskiej” Goszczyński - mieli świadomość, że naród, czyli lud warszawski, może się obrócić przeciw nim i w zemście za zabicie Konstantego powywieszać ich na latarniach. Byli więc - czuli że są - zupełnie sami. A jednak się zdecydowali. To, co mówię, jest dość oczywiste. Więc tylko przypominam, nie chcąc być posądzonym o to, że tych dwudziestu czterech młodych Rzymian uważam za trwożliwych chłopców, co się przestraszyli krzaczastych brwi wielkiego księcia".



Fragment ten jest ciekawy z kilku powodów. Pokazuje on pewien sposób mówienia o historii, o kulturze i o nas samych, czyli o wszystkim, czym jarają się prawicowe oszołomy. Ową ciekawostką jest to, że Rymkiewicz w pewnym sensie chce zdekonstruować mit powstańców zdecydowanych na wszystko, by wyzwolić Polskę spod rosyjskiej okupacji. Co prawda nie jest to dekonstrukcja rozumiana w filozoficznym sensie, tylko by tak rzec, pop-dekonstrukcja, lub tzw odbrązowienie. Jednak pojęcie dekonstrukcji jest nadużywane tak często, że chcąc podjąć dialog z tymi, którzy się nim posługują, pozwalam sobie na to terminologiczne pop-nadużycie. Być może Szanowni Czytelnicy zadadzą sobie pytanie „co mnie to obchodzi?”. Na to pytanie nie zdołam odpowiedzieć, ale pozwolę sobie wyjaśnić dlaczego mnie to obchodzi.
Po pierwsze, Rymkiewicz zaprzecza stereotypowi prawicowca, który chce za wszelką cenę podtrzymać „oficjalną”, szkolną mitologię. Książka ta ukazała się, co prawda dość dawno, więc możnaby uznać, że od tamtego czasu autor mógł np. zmienić zdanie. Mogła mu się przekręcić klapka w mózgu i - ponieważ z „normalnego” człowieka stał się zatwardziałym prawicowcem, który pisze wiersze do Jarosława Kaczyńskiego - już nie uważa, że można i należy dekonstruować oficjalną mitologię. Świadectwem, że tak się nie stało jest nowe wydanie Wielkiego Księcia z 2011 roku.
Książka ta jest więc wciąż aktualnym potwierdzeniem tego, że „prawicowość” (piszę to w cudzysłowie, bo chodzi mi raczej o pojęcie definiowane przez ludzi zwalczających pewien zespół idei propagowanych m.in. przez Rymkiewicza, niż o słownikową prawicowość) nie polega na mechanicznym klepaniu szkolnych formułek o mężnych powstańcach (i w ogóle o ludziach dla których Polska jest ważna) bez skazy oraz brzydkich, niedobrych ludziach którzy chcą zniszczyć Polskę. Częścią tej postawy jest bardzo wnikliwa i krytyczna refleksja nad tym co właściwie się stało, kto jak się zachowywał, co mówił i dlaczego.
Po drugie, porównując ten fragment z - mówiąc skrótowo i bardzo ogólnie – lewicową dekonstrukcją, widać różnicę w podejściu do samego sensu dekonstruowania. Lewicowiec chce zdekonstruować mit, pojęcie, legendę po to, by móc powiedzieć „widzicie?, to wszystko nieprawda, wszystko jest inaczej niż wam się wydawało, więc porzućmy wszystko w co do tej pory wierzyliśmy (a raczej w co wierzyliście) i zacznijmy wierzyć w coś zupełnie innego.''
„Prawicowiec” chce dowiedzieć się dlaczego jest tym kim jest, dlaczego myśli to, co myśli. Jest w stanie zdystansować się wobec własnych poglądów i nie uważać ich za zesłane przez Boga i powszechnie obowiązujące. Wie, że jego sposób myślenia jest wytworem historii, otoczenia społecznego, po prostu kultury. Chce poznać tę kulturę najlepiej jak to możliwe, by dowiedzieć się kim jest, a nie po to , by ją odrzucić.
Dekonstrukcja lewicowa opiera się na założeniu, że po zdekonstruowaniu swoich pierwotnych legend i mitów, znajdziemy się w świecie w którym powszechnie uznawane wartości oparte są, powiedzmy na, „prawach człowieka”, na ustaleniach naukowców różnej maści (gdybyż tylko tak było) a więc na czymś solidniejszym niż zwykła chęć zachowania i pielęgnowania swojej tożsamości kulturowej (np. jako Polaka i katolika). Jest to iluzja tak banalna, że aż nie chce się o tym pisać. Tym nie mniej, zaznaczę dla porządku, że każdy zespół wartości wyrasta z jakichś nieobiektywnych, nieweryfikowalnych założeń, czyli z kultury.
Dlatego Kazimiera Szczuka twierdząca, że ochrona honoru, dobrego imienia i międzynarodowej pozycji Polski jest bez sensu, bo wynika z mitu romantycznego, a przecież mit ten został dawno zdekonstruowany przez np. Marię Janion (więc jakoby jest już „nieważny”), przypomina Palikota zarzucającego Niesiołowskiemu, że ten zachowuje się niestosownie (i jest to interpretacja najkorzystniejsza z możliwych wobec lewicowych komentarzy np. w sprawie Smoleńska)
Taka dekonstrukcja, a zwłaszcza jej praktyczne zastosowanie, przypomina też Izę z Big Brothera zarzucającą Adrianowi z Big Brothera, że zachowuje się nienaturalnie (jakby w BB ktokolwiek zachowywał się naturalnie). Natomiast dekonstrukcja prawicowa to Gombrowicz mówiący, że to właśnie gra, sztuczność jest dla człowieka naturalna i nie ma żadnej „naturalności” poza jakąś formą gęby.
Nie jest więc tak, że możemy wybrać między tożsamością narzuconą nam przez kulturę, a jakąś naturalną, wyzwoloną, prawdziwą tożsamością. Możemy tylko wybrać między taką tożsamością, którą (mniej lub bardziej) czujemy, a taką, której musimy się uczyć (ewentualnie zdarza się, że ktoś zwalnia nas z konieczności wyboru i usiłuje narzucić nam nie-naszą tożsamość).
Okazją do przywołania tekstu Rymkiewicza na blogu jest oczywiście wyrok sądu apelacyjnego w sprawie wytoczonej autorowi przez Agorę. Wyrok oburzający nie tylko dlatego, że godzi w podstawy wolności wypowiedzi. Również dlatego, że środowisko zawodowych dekonstruktorów „narodowej mitologii”, kiedy jego własny mit europejskiego oświecenia (które rzekomo to środowisko propaguje) rozświetlającego mroki ciemnogrodu zostaje podważony, jedyne co ma na swoją obronę, to wyrok sądu.

PS.
Tytuł wpisu jest oczywiście małą prowokacją. Bo kim ja niby jestem, żeby rozstrzygać o tym kto co powinien, a czego nie powinien i w ogóle bla bla bla.

PS. 2
Komunikat organizacyjno-gramatyczny: Poczynając od niniejszego wpisu, blog ten będzie pisany w pierwszej osobie liczby liczby pojedynczej zamiast liczby mnogiej („ja” zamiast „my”).

czwartek, 22 grudnia 2011

Maciej Gdula mówi nam o wolności

Trudna wolność. Emmanuel Levinas jako Wojciech Jaruzelski.




Od kolejnej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego minęło już, co prawda, kilka dni, ale nie chcieliśmy sobie odmówić „przyjemności” odniesienia się do tekstu Macieja Gduli pt. ”Trzy razy wolność” zamieszczonego na stronie Kultury Liberalnej oraz (a jakże) Krytyki Politycznej.

Jako człowiek nauki, doktor socjologii, Maciej Gdula rozpoczyna swój tekst od sugestii, że prawica to idioci, co jest aksjomatem i nie trzeba tego rozwijać ani udowadniać. To jest oczywiste arcysamo przez się, jak powiedziałaby Wisława Szymborska. Główna teza pana Gduli jest jednak taka, że przy interpretacji stanu wojennego prawdziwość, wiarygodność informacji czy weryfikacja hipotez nie są najważniejsze. Kluczowe jest odniesienie do problemu wolności. No właśnie! Co tam jakieś dokumenty, prace historyków i takie tam bzdury będą mówić Maciejowi Gduli, co ma myśleć. On jest socjologiem i wie lepiej, że najważniejsza, panie, to wolność jest.

Wolność ta może mieć trzy bardzo różne formy.

Wolność prawicowa. Nie polega ona oczywiście (cóż za naiwność) na chęci interpretowania przeszłości z pomocą jak najstaranniej zgromadzonych i przeanalizowanych dokumentów. Nie polega ona na próbie poważnej rozmowy o tychże dokumentach, rozmowy bez tabu, bez świętych krów. Polega ona (wg Macieja Gduli) wyłącznie na suwerenności wyznaczania kto jest szczerym patriotą a kto zdrajcą.

Wolność nie-prawicowa nr 1. Najlepiej po prostu zacytujmy: opiera się na zestawieniu ze sobą wolności łatwej i wolności ciężkiej. Łatwa wolność nie musi przejmować się konsekwencjami i jest czysto negatywna. Opiera się na niedojrzałych odruchach i wybujałych oczekiwaniach. Trudna wolność opiera się na zasadzie rzeczywistości. To zdolność nie ulegania pokusie populizmu i przyjmowania odpowiedzialności za skutki swoich działań. W tej optyce wprowadzenie stanu wojennego było roztropnym stosowaniem wolności, które powstrzymywało nieprzewidywalny rozwój sytuacji.

Niestety, pan Maciej nie wyjaśnia źródeł takiego sposobu postrzegania wolności i stanu wojennego. Po prostu oznajmia to, jako socjolog. Nie wyjaśnia też dlaczego akurat taki sposób wymienił jako jeden z trzech najważniejszych. Jeśli chodziło o punkt widzenia przeciwny prawicowemu, a równie, jak tamten „popularny” to owszem, prosimy bardzo. Pan Maciej nie wyjaśnił jednak, że jest to punkt widzenia aparatu władzy PRL w hardcore'owym stężeniu. Świadczy o tym choćby rozmowa z Albinem Siwakiem w najnowszym numerze Angory z 18 grudnia.

Wolność nie-prawicowa nr 2. odwołuje się do napięcia, jakie istnieje między zarządzaniem społeczeństwem a demokracją. Administrowanie może prowadzić do wzrostu dobrobytu i lepszego zaspokojenia potrzeb, ale polega na wyłączaniu kolejnych sfer życia spod kontroli obywateli i umiejętnym ukrywaniu ciemnych stron wzrostu. Kryzysy są momentami powrotu wypieranych kosztów dobrobytu i jednocześnie wiążą się z ożywieniem odruchów wolnościowych. Pojawia się dążenie do rozszerzenia demokracji i przejścia od zarządzania społeczeństwem do samorządzenia społecznego. Stan wojenny był interwencją, która te nadzieje przekreśliła.

Ta trzecia interpretacja jest, oczywiście, bardzo chwalebna i „w ogóle”. Jednak rozpływa się w brei ogólników i nic nie znaczących okrągłych frazesów. Nie tylko stan wojenny przekreślił nadzieję na „samorządność”. Przekreśliły ją również działania Wałęsy i jego zwolenników, które w sposób jawny wprowadziły w związku dyktaturę wodza. W Youtube można obejrzeć zarejestrowane posiedzenie zarządu(?) Solidarności, na którym Karol Modzelewski (w końcu nie prawicowy oszołom) rezygnuje ze stanowiska rzecznika związku i uzasadnia to, a inni domagają się jawności i kolektywnego podejmowania decyzji. Stan wojenny był tylko kropką na „i”, przypomnieniem, że ze strony partii robotnicy nie mogą się spodziewać poparcia dla swoich wywrotowych pomysłów.

Drugi problem, jaki mamy z tym argumentem jest bardziej współczesny. Otóż uważamy, że dążenia do rozszerzenia demokracji i przejścia od zarządzania społeczeństwem do samorządzenia społecznego bynajmniej nie zanikły (pan Gdula ubolewa, że głos zwolenników samorządzenia jest dziś głosem najsłabszym). One po prostu są ulokowane nie tam, gdzie powinny być wg Macieja Gduli. Nie koncentrują się wokół obrony Dotleniacza Rajkowskiej, a wokół Krzyża, czyli „na prawicy” mówiąc w ogromnym skrócie.

Uważamy za znamienne dla polskich ćwierć intelektualistów utyskiwanie na brak w Polsce mitycznego społeczeństwa obywatelskiego. A skąd, pytamy grzecznie, to społeczeństwo miałoby się wziąć??? Z powietrza? Z bardzo mądrych rozpraw drukowanych w kwartalnikach o nakładzie 500 egz? Jak uczy Tocqueville w „O demokracji w Ameryce”, świadomość obywatelska bierze się z praw. Zarówno z praw do decydowania o swoim losie, jak i równie ważnego prawa do własności. Kiedy obywatel może zgromadzić własny majątek, którym ma prawo zarządzać, uczy się też odpowiedzialności i zarządzania dobrem wspólnym. Społeczeństwo polskie pozbawione jest jednego i drugiego prawa, ale to już nie jest przedmiotem troski lewackich inteligentów.

Przykład: jednym z niewielu w III RP aktów przyznania ludziom prawa do własności była PiS-owska ustawa o wykupie „za złotówkę” mieszkań spółdzielczych i komunalnych. To właśnie takie działania realnie przyczyniają się do postępu cywilizacyjnego, dźwignięcia Polski z poziomu posowieckiego bantustanu do poziomu zachodniej demokracji. Ustawa ta przyznała ludziom prawo własności do dóbr, za które już dawno po wielkroć zapłacili, często kosztem lat wyrzeczeń. Trudno oprzeć się wrażeniu, że żadna siła polityczna oprócz PiS nie ma chęci ani możliwości uchwalić takiej ustawy. PO podobno ma projekt ustawy jeszcze lepszej i bardziej prospołecznej, ale przez 4 lata jakoś nie udało im się go zrealizować. Nie twierdzimy, że PiS jest wcieleniem wszystkich cnót, patriotyzmu i społeczeństwa obywatelskiego. Ale jest obecnie jedyną siłą polityczną, która przejawia jakąkolwiek świadomość podobnych problemów i chęć ich rozwiązywania. Tego oczywiście, pan Gdula et consortes pozwalają sobie nie zauważać.

Wydaje nam się, że rozważania Macieja Gduli można podsumować następująco: stanu wojennego nie da się jednoznacznie ocenić. Można sobie na jego temat dywagować, różnie interpretować, osadzać w różnych narracjach. Trudno uznać którąś z tych narracji za uprzywilejowaną. Oczywiście interpretacja prawicowa jest gorsza od wszystkich innych narracji. Nie z jakiegoś konkretnego powodu. Po prostu dlatego, że jest prawicowa.


Właściwie cały ten tekst byłby nudny jak flaki z olejem, gdyby nie jeden fakt. Pan Maciej Gdula jest synem Andrzeja Gduli. Jak podaje wikipedia, Andrzej Gdula w latach 80. bylł podsekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Od 1986 pracował w Komitecie Centralnym PZPR, gdzie kierował najpierw Wydziałem Społeczno-Prawnym, a od 1989 do rozwiązania partii w styczniu 1990 Wydziałem Prawa i Praworządnosci. Od lat 90. działał w sektorze prywatnym, zasiadał w radach nadzorczych (m.in. Banku Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa, Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych). Jak podaje Jerzy Jachowicz: w PRL zasłużony pracownik MSW, jak sam mówił robił tam karierę dzięki „swojemu przyjacielowi” Czesławowi Kiszczakowi. Gdula, będąc w KC PZPR, nadzorował służby specjalne PRL, w tym działanie tajnej sekcji D (dezintegracji i dezinformacji) w IV Departamencie MSW. W III RP doradca prezydenta Aleksandra Kwasniewskiego.

Ten fakt, podobnie jak stan wojenny, również można interpretować na różnych płaszczyznach. Na płaszczyźnie moralnej oburzające jest to, że syn PRL-owskiego aparatczyka ma czelność mówić cokolwiek o wolności w kontekście stanu wojennego, bo skąd miałby wiedzieć cokolwiek o wolności (chyba, że mówimy o jakże trudnej wolności pałowania i zabijania ludzi, którzy w sposób roszczeniowy żądają łatwej bezmyślnej wolności)

Na płaszczyźnie, hmm, innej można ująć to inaczej. Poglądy pana Gduli są produktem jego habitusu, czyli środowiska prlowskiej nomenklatury, która w wolnej Polsce „działa w sektorze prywatnym”. Nic więc dziwnego, że narracja prawicowa jest tu ośmieszoną karykaturą rzeczywistej narracji prawicowej, a narracja władz PRL nie jest nazwana narracją władz PRL tylko jedną z wielu możliwych, równoprawnych narracji. Z kolei narracja „samorządności” przedstawiona jest bez jakiegokolwiek odniesienia do rzeczywistych procesów i tendencji, jako nieobecna utopia. Rozumiemy, że takie stawianie sprawy jest niezbędnym przystosowaniem się do wymogów środowiska w którym aktualnie obraca się pan Gdula. Mimo wszystko, nawet w tym środowisku narracja Jaruzelskiego nie mogłaby być przedstawiana jako jedyna poważna i „obowiązująca”.

Uważamy też, że obie interpretacje stanowiska Macieja Gduli (moralna i „krytyczna”) są równoprawne. Ale jeśli ktoś uważa, że sposób moralny jest prawicowy, a więc nieakceptowalny, może zostać przy sposobie „krytycznym”. Wisi nam to.


Dygresja


Domyślamy się, że dla członków i sympatyków KP, fakt że jeden z założycieli stowarzyszenia jest synem byłego cywilnego nadzorcy służb specjalnych PRL, nie jest w żaden sposób kłopotliwy ani żenujący, a tym bardziej kompromitujący. Domyślamy się, że może być on nawet powodem dumy wynikającej z prostej antyprawicowej przekory. Z naszej strony wywołanie tego tematu wynika natomiast wyłącznie ze skłonności do dzikiej lustracji, zoologicznego antykomunizmu (jak mawiał klasyk) oraz krystalicznie czystej frustracji spowodowanej brakiem własnych sukcesów. Nie udało nam się niczego osiągnąć, więc skręca nas z zazdrości, kiedy widzimy, że innym się udało. Dlatego wyciągamy tym innym różne brudy, żeby sobie zrekompensować wspomnianą frustrację. Konkretnie mówiąc, nie udało nam się wydać książki.

Kiedy chcieliśmy wydać książkę, spytaliśmy o radę naszego byłego wykładowcę, którego nie znaliśmy prywatnie, podobnie jak Sławomir Sierakowski nie znał Zbigniewa Bujaka. Niestety, nasz wykładowca nie przekazał nam bezinteresownie 10 tys. zł na wydanie książki, jak to zrobił Bujak przed wydaniem pierwszego numeru Krytyki. Nasz wykładowca powiedział, że książka bardzo mu się podoba, ale ograniczył się do wskazania nam wydawnictwa, które mogłoby być zainteresowane wydaniem tego. Niestety, nie było. Dlatego nie dowiemy się, czy gdyby przekazał nam te 10 tys., to Adam Michnik wykupiłby cały pierwszy nakład.


Wesołych Świąt





Maciej Gdula: Trzy razy wolność

http://www.krytykapolityczna.pl/Opinie/GdulaTrzyrazywolnosc/menuid-1.html


Jerzy Jachowicz: III RP w szponach SB

http://uwazamrze.pl/2011/08/13532/iii-rp-w-szponach-sb/


"Andrzej Gdula", Wikipedia

http://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Gdula


Nagranie posiedzenia zarządu (?) Solidarności. Tytuł i "czołówka" trochę egzaltowane, ale ważne jest, co pokazano.

http://www.youtube.com/watch?v=_fGuBVK-Ha8

niedziela, 4 grudnia 2011

Tu nie będzie przeklinania (chyba, że w cudzysłowie)




Miała być demokracja, a tu każdy wygaduje co chce
Lech Wałęsa






Okazuje się, że wystawa Thymos jest nadal dla niektórych osób problemem, z którym nie mogą się uporać. Również torunianka Monika Weychert Waluszko nie może / nie chce schować tematu do szuflady z napisem „oszołomstwo na które lepiej nie zwracać uwagi, bo tylko robi mu się reklamę”, co nakazywałaby rewolucyjna czujność i podejmuje wątek na stronach Obiegu.

Na końcu tekstu pojawiają się swego rodzaju przypisy lub bibliografia w postaci linków do stron internetowych. Jest tam również link do naszego bloga. Pani Monika wykorzystała link do naszego bloga niezgodnie z naszą intencją, nadużyła go, a być może nawet go zmanipulowała

(Nie wiemy,czy rzeczywiście zmanipulowała, bo nie wiemy na czym polega manipulacja dokonana przez pana Piotrowskiego. Jeśli dotrzemy do jakiejś sensownej wykładni „manipulacji”, to poprawimy tekst). Dlatego też zdecydowaliśmy się poświęcić artykułowi pani Weychert Waluszko niniejszy wpis. Tacy jesteśmy mściwi i gniewni, o!

W przeciwieństwie do pana Krasnego, pani Weychert chyba usiłuje pozorować postawę bezstronnego obserwatora, który tylko wyciąga wnioski z tego co widzi. Uważamy, że tylko usiłuje (a więc sugerujemy, że jej się nie udaje) i że tylko pozoruje, z kilku powodów. Już we wstępie wyraża opinię, że Piotrowski „spalił” wystawę, która mogła być ciekawa. Spalenie wystawy polegało na tym, że wystawę „przyćmił środowiskowy skandalik”. Takie postawienie sprawy miałoby sens tylko pod warunkiem, że Piotrowski jest winny zaistnienia „skandaliku”, co nie zostało poparte argumentami w dalszej części tekstu. Pani Waluszko „spaliła” więc swoją intencję (być może tylko domniemaną przez nas) wyrażając już w pierwszym akapicie opinię nieprzychylną Piotrowskiemu niepopartą argumentami. Pozwalamy sobie nazwać taką opinię bezzasadnym uprzedzeniem.

Sądzimy, że pani Monika Weychert-Waluszko próbowała być bezstronna ponieważ uważa ona, że błędy popełnili wszyscy, a nie tylko Piotrowski, co jest zaiste postawą chwalebną na tle opinii wielu innych osób.

1. Grzechy dyrekcji?
Nie jesteśmy pewni co wg pani Moniki jest grzechem dyr. Łubowskiego. To, że jego przekaz jest niespójny, czy to że w ogóle dopuścił do zaistnienia takiej wystawy, a zwłaszcza panelu dyskusyjnego po wernisażu? Niespójność polegałaby na tym, że dyr. Łubowski musiał wiedzieć jak będzie wyglądać wystawa, (a gdyby nie wiedział, to kompromitowałoby go to jako dyrektora) a jednak po otwarciu odciął się od niej (zwłaszcza od panelu).

Co do pierwszej możliwości, to sami też mamy żal do dyr. Łubowskiego. Podejrzewamy, że sytuacja go przerosła i trochę spanikował. Powinien przyjąć to na klatę i bronić niezależności i wolności wypowiedzi kuratora. Wystawa ani dyskusja nie łamały prawa (nie propagowały faszyzmu, komunizmu, rasizmu itd.) więc nie ma powodów, żeby CSW jako instytucja, a panowie Piotrowski i Łubowski jako osoby, mieli się czegokolwiek wstydzić. Wypowiedź kuratora Piotrowskiego nie była też polityczna w tym sensie, że nie mówił „głosujcie na PiS” (jeśli było inaczej prosimy o sygnał, bo może źle zapamiętaliśmy). Nie wychodziła więc poza ramy polityczności dopuszczane i intensywnie eksploatowane w wielu czołowych instytucjach sztuki w Polsce.

Jeśli prawdziwa jest druga opcja, że „grzechem” było samo zaistnienie wystawy, to wydaje nam się bardzo niepokojące. Czy wystawa, która spełniałaby wymogi zaakceptowanego wcześniej scenariusza, ale zawierała wątek polityczny, i to wątek „nie taki jaki powinien być”, nie ma prawa się odbyć? Czy dyrektor ma w takim przypadku prawo do ingerencji? Jest to sytuacja częściowo tylko, ale jednak podobna do „skandalu” związanego z pracą Romana Dziadkiewicza na wystawie Lucim żyje w CSW ZC. Wtedy dyrektor, którego nazwiska nie pamiętamy, a nie chce nam się sprawdzać w googlu, ocenzurował pracę, bo na filmie był masturbujący się pan. O ile sobie przypominamy, to dla wszystkich oprócz pana dyrektora, również dla nas, było jasne że zachował się on niestosownie, idiotycznie i podle. Z pewnością było to jasne dla pani Weychert, która była kuratorką wystawy i wyraziła swoją opinie w rozmowie zamieszczonej na stronie Obiegu


2. Grzechy artystów
Jeśli dobrze rozumiemy, to grzechem artystów jest nieuważne przeczytanie zaproszenia na wystawę. Bo gdyby przeczytali, to wiedzieliby, że Piotrowski będzie manipulował, zmieniał znaczenie i w ogóle.
Pisaliśmy to już w komentarzu na blogu Krasnali, ale powtórzymy. Prosimy, niech ktoś nam wytłumaczy w jaki sposób Kazimierz Piotrowski zmienił znaczenie prac usuniętych (lub nieusuniętych) z wystawy. Dlaczego praca pana Klamana nagle stała się „agresywna”? Jesteśmy pochodzenia robotniczo-chłopskiego, więc prosimy o wyrażanie się w sposób dla nas możliwie zrozumiały, prosty.

Dalej następuje akapit ambiwalentny. Bo z jednej strony pani Weychert Waluszko zauważa, że oburzeni artyści sfrajerzyli się w swoim liście, zarzucając wystawie polityczność. Przecież polityczność to, jako się rzekło, chleb powszedni najważniejszych galerii w Polsce od lat. Panowie artyści są więc naiwnymi dziećmi, może trochę nie na czasie. Jednakże, i to pani Monika zaznacza wyraźnie, myli się ten, kto na podstawie listu oburzonych artystów uzna, że prawo do wolności wypowiedzi ma tylko jedna strona politycznego sporu, czyli strona reprezentowana przez tychże artystów. O nie! Byłby to strzał w stopę i to do tego własną! Prawo mają obydwie strony, tylko tak się niestety składa, że jedna ze stron nie umie z tego prawa korzystać.

Dygresja językowa. Związek frazeologiczny „strzał w stopę” zakłada z góry, iż jest to stopa strzelającego, a więc jego własna stopa. Nie trzeba tego dopisywać. To tak jakby napisać „obudził się z ręką w nocniku. W tym nocniku był kał.” Your welcome, jak mawia John Hodgman.

3. Grzech kuratora
Skąd pani Monika wie, że Kazimierz Piotrowski ze swej wolności korzystać nie umie? Stąd, że jego wypowiedzi "przywodzą na myśl" pani Monice Weychert Waluszko "grzech pychy" (!) oraz wydają jej się śmieszne. Cóż za argument! Z jakąż neurochirurgiczną precyzją i apokaliptyczną jasnością (apokalipsa = objawienie) pani Monika wyjaśnia, dlaczego Kazimierz Piotrowski jest „be”.

Po pierwsze, nam wywód pani Moniki również przywodzi na myśl wiele rzeczy. Na przykład słowo „bzdura”. Czy to znaczy, że to, co pisze pani Monika, jest bzdurą? Pytamy śmiertelnie poważnie i nie znamy odpowiedzi (chociaż nie ukrywamy, że mamy swoje podejrzenia).

Po drugie, od kiedy to pycha lub jej brak są kryterium oceny zachowania kuratorów??? Pani Monika i wiele innych osób z pewnością znają się na historii instytucji sztuki lepiej niż my, więc będziemy wdzięczni za odpowiedź. Pytanie o śmieszność litościwie pomińmy.

Kończąc, przywołamy dwa jakże smutne cytaty z tekstu pani Moniki.

  • kurator o nieco przykurzonej już karierze dzięki publicznemu wydarzeniu głosi swoje „kontrowersyjne" poglądy. To może sprawić, że odzyska sławę skandalisty sprzed lat...

  • Alicja Żebrowska mówi w wypadku Piotrowskiego o odwadze. Ja powiedziałabym raczej o populizmie. Poglądy te nie są wygłaszane z perspektywy podziemia, a za ich głoszenie nic nie grozi (…) Kurator zaś prowadzi gierkę, za którą nic mu nie grozi. Najwyżej ostracyzm środowiska.

Drugi cytat jest, powiedzmy, kontrowersyjny. Krytyczna postawa wobec rządu rzeczywiście nie jest dziś odwagą na miarę np. KOR-u. Jednak stwierdzenie, że NIC za nią nie grozi jest w oczywisty sposób nieprawdziwe. Rozumiemy, że pani Monika uważa za normalne i popiera takie działania władz jak:
  • 17-latek dostaje wyrok w zwieszeniu w drugiej (!) instancji za nabazgranie na murze „jebać rząd”, co zostaje zakwalifikowane jako obraza konstytucyjnych organów państwa (mimo, że nie napisał o jaki rząd chodzi)
  • student umieszczający w internecie flashową gierkę zostaje obudzony o 6 rano przez funkcjonariuszy ABW, którzy przeszukują jego mieszkanie i piwnicę, a sprzęt zajmują. Sprawa jest w prokuraturze (od maja tego roku).
  • współwłaściciel dużego, krytycznego wobec władzy dziennika nie może kupić reszty akcji spółki od Skarbu Państwa, mimo że Skarb chce swoje udziały sprzedać. SP nie wyjaśnia dlaczego odmawia sprzedaży. Po wycofaniu się tego prywatnego współwłaściciela, SP od razu sprzedaje udziały innemu inwestorowi, który zmienia redaktora naczelnego.

Co do samego Piotrowskiego, to kuriozalne jest stwierdzenie, że co prawda nic mu nie grozi, ale grozi mu ostracyzm środowiska. Rozumiemy, że to wg pani Moniki znikoma szkoda i że nawet przez myśl by jej nie przeszło, by powstrzymać się od czegoś tylko dlatego, że groziłby jej za to ostracyzm nie ciemnogrodzkich mas, ale „środowiska”. Rozumiemy, że takiego ostracyzmu nie uważałaby za przeszkodę w wykonywaniu swojej pracy i za ogólny życiowy dyskomfort. Podziwiajmy odwagę pani Moniki.

Smutne jest jednak coś innego. Zanim powiemy co, ustalmy pewne założenie. Otóż zakładamy, że pani Monika i inni niechętni wobec Kazimierza Piotrowskiego, są sympatykami pewnego nurtu współczesnej sztuki, do którego zaliczani bywają np. tacy artyści, jak Katarzyna Kozyra, Robert Rumas, Dorota Nieznalska. Z nazewnictwem nurtów zawsze jest problem, ale chyba można się zgodzić, że taki nurt istnieje lub istniał. Za każdym razem, kiedy prace tych i innych artystów stawały się przedmiotem jakiegoś „skandalu”, jak z katarynki wyskakiwały dwa zarzuty.
  • Oni są słabi, ale mają „parcie na szkło”. Nie mogą zaproponować niczego wartościowego, więc celowo prowokują, żeby zaistnieć.
  • Ich prowokacja jest cienka, bo nic im za to nie grozi. Wręcz przeciwnie. Wśród znajomych zyskają szacunek za dowalenie ciemnogrodowi, a dzięki skandalom zyskują sławę i nowe zamówienia.

Sympatyzowanie nie polegało na bezkrytycznej afirmacji wszystkich „skandalizujących” prac. Polegało na tym, że uznawało się powyższe argumenty za niemerytoryczne, czasem za nieprawdziwe lub nieweryfikowalne, czasem za oszczercze, a przez to niegodne zastosowania w publicznej dyskusji. To bardzo szeroko zakreślone pojęcie „sympatyzowania”, dlatego uważamy, że można powyższe założenie przyjąć.

Przywołane tu cytaty z artykułu pani Moniki Weychert Waluszko to w dużym stopniu powtórzenie tamtych argumentów przy braku jakichkolwiek innych. Dlatego pytamy, czy w tym wszystkim o to Wam chodziło, by móc gnębić innych tak, jak sami krzyczeliście, że jesteście gnębieni? O take Polske walczyliście?







Wykorzystano, zmanipulowano oraz zmieniono znaczenie fragmentu pracy Grzegorza Klamana pt. Lider. Praca pierwotnie była częscią wystawy Thymos. Sztuka gniewu. Fotografię wzięliśmy stąd

niedziela, 6 listopada 2011

Licencja na gniewanie (się). Rozmowa z Alicją Żebrowską !!!




W poprzedni piątek nie mogliśmy być nigdzie indziej, niż na wernisażu wystawy „Thymos. Sztuka gniewu 1900 – 2011” w CSW Znaki Czasu w Toruniu (oczywiście mogliśmy, ale nie chcieliśmy). Niniejszym przedstawiamy naszą relację. Wystawa i sam wernisaż stały się szeroko dyskutowanymi wydarzeniami, ale odnosimy wrażenie, że nikt nie mówi dokładnie, co tam się stało.

Sama wystawa wydała nam się przeładowana i nieco chaotyczna, z zaledwie zaznaczonym wątkiem przewodnim, ale bez jakiejś dobrze widocznej narracji. Jednak to nie wystawa, a towarzyszący jej panel dyskusyjny okazał się najbardziej brzemienny w skutki.

Prowadzącym panel był kurator wystawy pan Kazimierz Piotrowski, a uczestnikami byli późniejsi autorzy listu protestacyjnego przeciwko „nieuczciwemu wykorzystaniu ich prac” (których będziemy dalej nazywać „protestantami”) oraz pani Alicja Żebrowska i pan Jacek Adamas. Wbrew zapowiedziom na stronie CSW, nie było Ewy Stankiewicz ani Jana Pospieszalskiego.

Wprowadzenie pana Piotrowskiego było przede wszystkim deklaracją jego osobistych poglądów politycznych. Te poglądy to (w dużym skrócie) sprzeciw wobec polityki i działań premiera Donalda Tuska i całego obecnego rządu polskiego połączony z postawą patriotyczną, akcentującą potrzebę wzmacniania pozycji Polski jako państwa i poczucia własnej wartości i godności Polaków jako społeczeństwa. Jest to sprzeciw zdecydowany i całościowy. Pan Józef Robakowski zauważył, że wystąpienie Piotrowskiego jest trochę nie na temat i że ma mało wspólnego z wystawą. Na wystawie obecne są bardzo różne wątki polityczne, manifestują się różne sympatie. Ich wspólnym mianownikiem rzeczywiście jest jakaś forma gniewu, niezgody. Jednak cała wystawa jest na tyle zróżnicowana, że nijak nie da się jej określić jako, w uproszczeniu, pisowskiej, prawicowej, nawet patriotycznej, en gross. Zgadzamy się z tym całkowicie. Jednak sprzeciw protestantów nie zatrzymał się na tym. Choć ów sprzeciw różnie się objawiał - u pana Marka Wasilewskiego w sposób protekcjonalny („pieprzysz Kaziu”, „ ty nie jesteś faszystą, jesteś intelektualistą”), u pana Krzysztofa Bednarskiego w sposób raczej koncyliacyjny (pan Krzysztof niestety nie wsławił się równie soczystymi cytatami) to ich sprzeciw wobec słów Piotrowskiego również był zdecydowany i całościowy. W obronie pana Piotrowskiego wystąpił Jacek Adamas, który właściwie podzielił opinie kuratora. Próbą spojrzenia z boku, szerszego spojrzenia na problem uwidoczniony w dyskusji był głos pani Alicji Żebrowskiej.

Przyznamy, że udzieliło nam się zdziwienie takim wystąpieniem pana Piotrowskiego. Wydało nam się ono niestosowne, nie na miejscu. Zarówno dlatego, że było „nie na temat”, jak i dlatego, że było bardzo jednoznaczne politycznie. Przyzwyczailiśmy się do przemycania treści politycznych gdzieś w tle, przy okazji dyskusji o „polskim antysemityzmie”, „homofobii” itp. Zawsze też podobne dyskusje jakoś zahaczały o sztukę, od niej się zaczynały, nawet jeśli sztuka była tylko pretekstem. Piotrowski właściwie pominął całkowicie to, co powinno być punktem wyjścia i przeszedł od razu do deklaracji, do celowego prowokowania dyskusji z artystami, którzy nie podzielali jego poglądów, z czego od początku zdawał sobie sprawę. My też pomyśleliśmy sobie: „co ten człowiek wygaduje” (delikatnie mówiąc). Jednak zamiast wyjść, co zrobiła część publiczności, zadaliśmy sobie pytanie dlaczego to nas zniesmacza. Postanowiliśmy przyjrzeć się własnemu zdziwieniu i niesmakowi, zbadać je jak, nie przymierzając, Artur Żmijewski w wielu jego pracach. Zdziwiliśmy i zniesmaczyliśmy się nie dlatego, że Piotrowski przyznał się do swoich poglądów, ale dlatego, że naruszył konwencje, według których powinno się rozmawiać w takich sytuacjach: 1 - pominął sztukę jako przyczynek, 2 - wyraził poglądy wprost, bez przemycania czegoś między wierszami. Mówimy o tym nie dlatego, że uważamy nasze odczucia za szczególnie ważne, ale dlatego, że sądząc po reakcjach, były one udziałem większości dyskutantów i publiczności.

Na podstawie tego, czego byliśmy świadkami, pozwalamy sobie sądzić, że list i gest protestantów (wycofanie prac) są formą kary wobec pana Piotrowskiego za wyrażanie przez niego swoich poglądów, a nie zaś za jakąś „manipulację” popełnioną na ich pracach. Prace są częścią wystawy. Jak stwierdził sam pan Robakowski, na wystawie „tego” (patriotyzmu, „antytuskizmu)” nie ma. „To” jest tylko w wypowiedziach kuratora wystawy, a więc to do tych wypowiedzi, a nie do wystawy, można odnieść protest artystów. Uważamy, że jest to próba reglamentacji buntu, gniewu. Próba wymuszenia przez jedną stronę politycznego sporu (chyba nikt nie ma wątpliwości, że w sztuce spór polityczny jest obecny) prawa do decydowania komu i w imię czego wolno się buntować. Przyznajemy, że właściwie powtarzamy tezy Krasnali z ich listu przeciwko listowi protestantów.

Jednak oprócz tych niewątpliwie elokwentnych refleksji mamy dla Szanownych Czytelników coś jeszcze – rozmowę z obecną na dyskusji panią Alicją Żebrowską. Publikujemy ją w formie tekstu oraz nagrania kilku fragmentów rozmowy. Zatem, bez zbędnych elukubracji, oto rzeczona rozmowa.








Zakład Ślusarstwa Koncepcyjnego: Jest Pani postrzegana, abstrahując od tego co Pani sama o sobie myśli, jako jedna z ikon mówiąc w skrócie sztuki krytycznej, która z kolei bywa postrzegana jako odznaczająca się obscenicznością, naruszaniem tabu itd. Stosuję bardzo duże skróty myślowe, upraszczam i spłycam, ale chyba można powiedzieć że jest Pani tak odbierana. Jeśli więc „Grzech pierworodny” (zwłaszcza wideo „Narodziny Barbie”) został uznany za naruszenie tabu, coś niestosownego w przestrzeni publicznej galerii, to czy można powiedzieć że dziś postawa jaką zaprezentował właśnie pan Piotrowski, jest często odbierana jako coś niestosownego, co psuje atmosferę, wręcz jako zgorszenie?

Alicja Żebrowska: W pewnym sensie tak, ma Pan rację. Uważam, że żyjemy w czasach coraz bardziej pogłębiającej się hegemonii lewicowej, ogólnie mówiąc. Nie tej lewicy, która była jeszcze w czasach rewolucji, ale jakiejś ewolucji tej lewicy. Poprzez te rewolucje, francuską i rosyjską, lewica coraz bardziej przejmuje władzę. I mimo, że ta myśl ewoluowała ale ona opanowuje świat. To się oczywiście wszystko zmienia ponieważ dzisiaj zacierają się już granice pomiędzy poszczególnymi ideologiami politycznymi. Tak jak, powiedzmy, w średniowieczu, pewną hegemonią była religijność i artyści byli zamknięci w jakimś kodzie religijnym, bo większość tej sztuki była religijna i jeśli zrobili coś „zdrożnego” to musieli liczyć się z bolesnymi konsekwencjami. Przykładem przekroczenia tabu malarstwa religijnego było namalowanie Świętego Mateusza który na obrazie Caravaggia był zwykłym chłopem, to było niedopuszczalne, dla ówczesnego establishmentu to było świętokradztwo. Ikonografia też była objęta pewnym tabu i ograniczeniem. Więc to przekraczanie tabu inaczej wyglądało i ogromną odwagą było coś, co w naszych czasach jest banalne. Namalowanie wieśniaka jako świętego jest czymś banalnym z naszego punktu widzenia, a wtedy graniczyło z heroiczną odwagą. Owe tabu w różnych epokach w zależności od panujących strategii politycznych i religijnych, różnie były przekraczane. Nie tylko jako tabu moralne czy religijne, ale także jako tabu polityczne. Takim przekroczeniem było, powiedzmy, gdy np. Goya namalował rozstrzelanie powstańców. To też była ogromna odwaga, to była bardzo polityczna praca i on poniósł pewne konsekwencje tego. W wieku XIX władza była najczęściej prawicowa, konserwatywna, i takie też było malarstwo. Ktoś kto namalował coś innego, jakieś rewolucyjne tematy, przekraczał to tabu i to było związane z ryzykiem. Dzisiaj mamy po prostu inne czasy, można powiedzieć czasy lewicy, czy jak się mówi demokracji liberalnej, chociaż trudno jednoznacznie i precyzyjnie nazwać ten szeroki nurt polityczno-kulturowy. Tematy, które nadal są ważne a które może teraz nawet bardziej „wychodzą”, bo w świecie, powiedzmy, jakiejś rozwiązłości, degeneracji którą obserwujemy, a skutki tej rozwiązłości, które też obserwujemy, np. zabicie Theo van Gogha czy inne podobne zdarzenia, świadczą o tym, że rozwiązłość, przekraczanie tych tabu, ta liberalizacja życia być może dochodzi do pewnej granicy i ludzie zaczynają się buntować przeciwko temu. I nie ma znaczenia, że mordu na van Goghu dokonał imigrant, muzułmanin, ponieważ właśnie demokracja liberalna dopuszcza takie osoby do głosu przygarniając ich do swojego społeczeństwa, „nawołuje” do traktowania „innego” jako swojego.

Wydaje mi się, że Panu Piotrowskiemu o to chodziło. Chodziło o pewien zwrot w kulturze i rzeczywiście, kiedy powszechnie panuje tego typu duch to taki zwrot może być odebrany jako rodzaj regresji, ale ma na celu przywrócenie dawnych wartości, klasycznych albo w ogóle innych, niż te liberalne nawet libertyńskie, coraz bardziej popularne choćby w postaci pana Palikota, bo mówię o libertynizmie w życiu publicznym. Wobec tego, takie wartości które chciałby reprezentować Pan Piotrowski są rodzajem dywersji. Można powiedzieć, że są rodzajem jakiegoś aktu odwagi. Ja uważam, że jest to akt odwagi, ponieważ, jeżeli popatrzymy jakie są lobby dzisiaj, jakie są wpływy w życiu politycznym, a wiadomo że za życiem politycznym idzie absolutnie życie kulturalne i życie kulturalne jest całkowicie uzależnione od życia politycznego, więc stawianie tej sprawy w takim świetle jak to robi Pan Piotrowski jest moim zdaniem ogromną odwagą na miarę, powiedzmy postawy rewolucjonisty w czasach silnego konserwatyzmu, za którą się rozstrzeliwało. Dzisiaj oczywiście się nie rozstrzeliwuje, bo właśnie jak on stwierdził bardzo trafnie, Europa wyzbywa się (prawie że) gniewu. Gniew, który obecnie widzimy, ujawnia się w innych sytuacjach. Generalnie, na co dzień, w życiu szarym ( gdy masom chce się odebrać to co już im się dało - np.Grecja), natomiast w sferze politycznej, kulturalnej, reprezentacjach społecznych, gniew jest wypierany.

Zdaje się, że przyjęło się nazywać to miękką władzą

I przez to nawet ta dyskusja nie była w stanie podniecić tego gniewu. Ja nie byłam od samego początku, ale widziałam, jak zaczęli ludzie wychodzić bez żadnego komentarza, tylko z pogardą. To co popieram w postawie pana Piotrowskiego broniącego tej części społeczeństwa to to, że jeżeli tyle się mówi w tej liberalnej demokracji, o tolerancji, o powrocie do tolerancji, o wypieraniu gniewu, a pogarda jest czymś gorszym nawet od gniewu i może wywołać gniew, to traktowanie części społeczeństwa w ten sposób, jest dla mnie zaprzeczeniem, jest właśnie hipokryzją tych ludzi. Oni z jednej strony nawołują do tego i mają swoje gay-parady, ale krzyż-parady już nie życzą sobie. Skoro wolno gejom manifestować swoją opcje publicznie, to dlaczego chrześcijanie w swoim kraju nie mogą manifestować publicznie swoich uczuć?

To, co mnie uderza, to to, że w kontekście krzyża, czy to przed pałacem prezydenckim czy w sejmie, mówi się o tym, że [w ten sposób wypowiedział się Robert Leszczyński już jako poseł elekt z Ruchu Poparcia Palikota w programie „Tomasz Lis na żywo”] nie powinno być treści politycznych w przestrzeni publicznej (cokolwiek miałoby to znaczyć)...

Dla mnie takie stwierdzenie jest czystym absurdem, w takim razie co robi Pan Leszczyński ze swoimi politycznymi wykładniami w programie Lisa? To przecież ogromna przestrzeń publiczna. Nota bene jestem zdziwiona, że nie znalazł się żaden mądry, uczciwy i obiektywny komentator, który naświetliłby przeciętnemu Polakowi sens i zasadność funkcjonowania krzyża w polskiej przestrzeni publicznej o konotacji politycznej np. w sejmie. Dla mnie, jako agnostyka, krzyż ma dużo szersze znaczenie niż tylko religijne, a nawet w takich politycznych miejscach publicznych, ma wręcz symboliczne narodowe znaczenie. Jest nośnikiem postawy, walki i odpowiedzialności za los ludzi tworzących wspólnotę, jest symbolem przetrwania narodu polskiego. To jest gigantyczny nośnik kulturowy, tożsamościowy, społeczny i polityczny, nieporównywalny z powiedzmy, wymachiwaniem przez Pana Palikota sztucznym członkiem w telewizji, które jest jego odmianą walki o wolność.

Jednak nawet jeśli przyjąć taką logikę, wyrażoną może w niefortunny i nieprecyzyjny sposób, to zastanawiam się na jakiej zasadzie może funkcjonować palma Rajkowskiej na rondzie de Gaulle'a, która w momencie powstania miała dość wyraźny wątek polityczny.

Oczywiście. Albo ten minaret, nie wiem, czy powstał w ogóle...

Nie, nie powstał

Całe szczęście, bo uważam, ze to jest kretyński pomysł, w ogóle nieciekawy artystycznie, ale to jest moje zdanie. Sam minaret nie ma jakiejś wyrafinowanej formy artystycznej, a epatuje silnie politycznością. Dla mnie jest to fałszywe rozumienie wielokulturowości.

Ale nie, mi chodzi o ekspresję. W okresie faszyzmów przedwojennych, swoboda wypowiedzi, swoboda ekspresji artystycznej, wolności osobistej obywateli o innej opcji politycznej, czy o innej postawie społecznej była bardzo ograniczona i ludzie byli za to prześladowani. Jeżeli dzisiaj wywalczyliśmy sobie wolność poglądów, to postawa tych ludzi, którzy się uważają za liberalnych, za demokratów, którzy w taki sposób dokonują brutalnego ostracyzmu na części swoich współobywateli, jest dla mnie nie do pojęcia zupełnie. Czy krzyż jest czymś tak strasznie ubliżającym, a powiedzmy, wymalowane członki na gay-paradzie nie są?

Czy Pani, jako autorka najbardziej znanych swoich prac z lat 90., czuła się jakiś sposób, kulturowo, politycznie szykanowała za to co Pani robiła, za łamanie tabu, mówiąc znowu skrótowo i spłycając?

Niewątpliwie częściowo tak, bo prace moje były wykluczane z wystaw, krytyka się podzieliła. Część krytyków, jeśli chodzi o fachowców z dziedziny sztuki, była bardzo przeciwko mnie i do dzisiaj to trwa. Ja np. w Krakowie w ogóle nie funkcjonuję. Jestem jedyną chyba artystką, jeszcze bodajże Piotr Jaros, której prac nie zakupiło muzeum MOCAK w Krakowie. Jest jakieś silne lobby, które po prostu jest przeciwko. Ja właśnie w ten sposób, jak Pan powiedział, funkcjonuję. Nie zna się całości mojej twórczości tylko ocenia mnie poprzez te bulwersujące. Funkcjonuję w pewnym kodzie: „Grzech pierworodny” i koniec, zamknięte. Swego czasu Paweł Leszkowicz posłużył się, za moją zgodą, pracą „Grzech Pierworodny...” w tekście poruszającym problem aborcji w Polsce. On zaznaczył niby, że artystka miała inne intencje tworząc tę pracyę ale jednak kontekst przykleił się do tej pracy i takie tego echo poszło. Czy to nie była manipulacja? To też była polityczna manipulacja, dlatego, że on doskonale wiedział, że ja nie zrobiłam pracy politycznej, tylko filozoficzną. I jeżeli ktoś zna tę instalację w pełnym wydaniu, w pełnym kontekście, a nie tylko sam film, nie tylko dorobione przez krytyków czysto feministyczne interpretacje, to ma szansę na dużo szersze spektrum interpretacyjne.

Ja wcale się nie odżegnuję od interpretacji feministycznej, bo ta praca była silną ekspresją osobowości kobiecej, ja tam posłużyłam się przecież klasyczną formą kobiecą, którą już pierwsze feministki się posługiwały, więc ja doceniam taki aspekt odbioru tej pracy. Tylko, że ja nie jestem feministką w sensie społecznym, walczącą feministką, jak np. Susan Sontag. Ona była zadeklarowaną feministką, działaczką polityczną i społeczną. Absolutną intencją jej działalności artystycznej była ekspresja feministyczna, polityczna.

Jej działalność była podporządkowana feminizmowi

Tak. I zgoda, to jest jasna sytuacja. Natomiast mnie wmanipulowano w taką ekspresję i zaszufladkowano w tym. Później zaliczono mnie do sztuki krytycznej, a po wystawie Thymos pewnie zostanę artystką nacjonalistyczną. Nikt jeszcze nie zmierzył się z 14-toma latami mojej twórczości w ramach tandemu z Jackiem Lichoniem, do jakiej kategorii artystycznej zakwalifikować Infiltron?


piątek, 1 lipca 2011

Gazrurką w Narodowym



Niniejszy wpis jest załącznikiem do komentarzy (również naszych) pod jednym z wpisów na strasznejsztuce2. Chodziło o polską sztukę prawicową, której nie ma. Według niektórych z szanownych dyskutantów to nieistnienie jest wynikiem braku polotu i intelektualnego zaplecza nieuchronnie łączącego się z prawicowymi poglądami. Według nas jest ono wynikiem pewnego systemu nagradzania i karania artystów według kryteriów ideologicznych i lansowania takich wzorów do naśladowania, które albo są „neutralne” (cokolwiek to znaczy) albo wprost przekazują określoną ideologię, bynajmniej nie prawicową.

Mówiąc o systemie nagradzania nie mamy na myśli wyłącznie oficjalnych mechanizmów kontroli, ale równie ważną kontrolę społeczną – codziennych, nieformalnych relacji, z których artysta bez najmniejszej wątpliwości dowiaduje się co jest „jazzy” (czy co się tam teraz mówi) a co jest obciachem i wioską Kałmuków.

Tyle tytułem przypomnienia. Przyczynkiem do załącznika (by tak rzec) stała się dla nas wystawa Sztuki z Estonii w Muzeum Narodowym. Naszą uwagę przykuł oczywiście tylko jeden z pokazanych projektów, a mianowicie Gaasitoru / Gaspipe zaprezentowany oryginalnie na Biennale Architektury w Wenecji w 2008 r. Była to rura gazowa postawiona w alejkach Giardinii tak, że łączyła pawilony rosyjski i niemiecki. Przekrojem odpowiadała rurze tworzącej gazociąg Nordstream na dnie Bałtyku.

Uważamy oczywiście, że był to świetny projekt. Stosownie do charakteru imprezy, pokazywał architekturę w działaniu. Nie jest to co prawda ta architektura, nad którą lubimy (czasem również my) cmokać lub krytykować, że pretensjonalna i w ogóle. To ta niefajna architektura, która jest nudna i nawet jej nie widać, więc nie da się jej ocenić estetycznie (chyba że ozdobi się ją takimi kororowymi lampkami, jak stare huty w Zagłębiu Ruhry). Ale to też jest architektura, i to w dodatku taka, która czemuś służy i realnie coś zmienia. Tym cenniejszy jest to projekt – pokazuje coś, o czym nie chce nam się myśleć, bo jest nudne i w ogóle kogo to obchodzi. Przenosi na płaszczyznę estetyczną to, co pozornie do niej nie należy.

Estończycy pokazują też jak ta architektura funkcjonuje, oddziałuje na otoczenie. Rura jest tu sporym obiektem, którego nie da się nie zauważyć, swoistym słoniem w składzie porcelany. Przede wszystkim jest jednak poważną fizyczną przeszkodą zamykającą przestrzeń dotąd otwartą i dzielącą ludzi znajdujących się po obu jej stronach, odcinającą im dostęp do siebie nawzajem „W zamian” tworzy kanał komunikacji przeznaczony wyłącznie dla tych na początku i na końcu rury. Kanał wykluczający tych, którzy nie mieli szczęścia znaleźć się na jego końcach.

Równocześnie jest to twór absurdalny, nie służący niczemu oprócz stworzeniu jakiegoś wrażenia, poczucia. Rurą nic nie jest przesyłane, nikt z niej nie korzysta w żaden „praktyczny” sposób. Ona po prostu jest – leży i tarasuje. Absurdalność ta kontrastuje ze sporymi, zapewne, kosztami zakupu, transportu i montażu obiektu a także poważnym wysiłkiem organizacyjnym artystów.

Wszystkie te cechy dokładnie opisują prawdziwą bałtycką rurę. Ona też jest inwestycją absurdalną pod względem ekonomicznym i praktycznym. Gdyby jej celem był wyłącznie efektywny przesył gazu Niemcy i Rosja zbudowaliby instalację naziemną. Ma ona „produkować” coś zupełnie innego, a mianowicie nowy geopolityczny podział Europy na strefy Zachodu i Rosji. Jeśli ktoś znalazł się nie po „tej” stronie, to ma pecha i nie poradzisz. Dlatego bałtycka rura – tak jak wenecka – dzieli ludzi na dwie odizolowane grupy, staje się barierą między nimi. Różnicą jest oczywiście liczebność tych grup. Prawdziwa rura działa w skali dziesiątków milionów ludzi.

Warto podkreślić odwagę (jak na standardy artworldu) Estończyków. Poprowadzenie rury od pawilonu niemieckiego do rosyjskiego było prostym i jasnym komunikatem jak należy postrzegać tę instalację.

Przyznamy, że wcześniej nie słyszeliśmy o Gaasitoru. Zapewne z powodu nagrody dla Trybusia i Laksy, która zdominowała wszystkie medialne doniesienia. Pobieżne sprawdzenie w Googlu pokazuje dwa zdania poświęcone Estończykom w polskim Newsweeku z grudnia 2008.

Zastanawia nas jednak dlaczego powstanie podobnych prac okazuje się niemożliwe w 40 milionowym kraju z wieloma ważnymi instytucjami sztuki. Dlaczego nie ma prac nie tylko tak prostych i celnych jak estońska rura, ale nie ma nawet prób myślenia takimi kategoriami? Sądzimy, że każdy, kto wpadłby na podobny pomysł, doskonale zdawałby sobie sprawę, że zostałby odebrany jako „pisowiec”, a więc „prawicowiec” (co jest pewnym nadużyciem semantycznym), a więc obciach. Wiedziałby też, że z takim projektem nie miałby czego szukać w CSW ZUj albo w Zachęcie, o wysłaniu na Biennale nie wspominając. Równie prawdopodobne jest jednak to, że nikt, kto mógłby chcieć się pokazać w Zachęcie / ZUj-u nie wpadnie na taki pomysł, ponieważ tak "się" nie myśli. Na pewno wiele osób nie postrzega tej ideologicznej homogenizacji jako nacisku społecznego. Uważają, że to są ich szczerze wyznawane poglądy, coś oczywistego dla każdego człowieka "na poziomie".

Michał Witkowski mówił gdzieś, że wielu (a przynajmniej on sam) szanuje Sasnala za to, że nie boi się „iść w powagę”. Wydaje nam się jednak, że ta powaga jest dzisiaj dość specyficznie pojmowana. Dlatego w naszym CSW Znaki Czasu w Toruniu możemy podziwiać właśnie wystawę Marzeny Nowak opowiadającą o takich poważnych tematach jak transgresja i „hermetyczne społeczeństwo”, a w równie toruńskiej Wozowni wystawę prac Julii Curyło o opresyjnym i pustym katolicyzmie.




wtorek, 14 czerwca 2011

Sierakowski wiecznie żywy.








Obejrzeliśmy „wenecką” trylogię I zadziwi się Europa Yael Bartany. Właściwie moglibyśmy napisać ten tekst wcześniej, bo filmy opisywano tyle razy w różnych mediach, że bez oglądania wiedzieliśmy o nich to, co najważniejsze.

Pierwszym problemem, jaki mamy z tym filmem, jest to, że nie nadaje się na Biennale. Trylogia zajmuje w sumie ponad godzinę i nie oszukujmy się – nie jest to film, który intrygowałby widza wchodzącego w przypadkowym momencie do pawilonu. Skutek będzie taki, że nikt oprócz Polaków i być może Żydów nie poświęci naszemu pawilonowi więcej niż 5 minut.

Jeśli jednak znalazłby się jakiś fanatyk, który obejrzałby wszystko, zrozumiałby tyle, że Polacy to ksenofobiczny ludek dyszący nienawiścią do obcych i innych, a Polska to kraj, w którym dochodzi do zamachów z powodów etnicznych i politycznych To by go nie zdziwiło, bo to przecież oczywiste dla każdego wykształconego Europejczyka i Amerykanina.

Nawet jednak, gdyby ów fanatyk starał się myśleć krytycznie i nie ufał stereotypom, Bartana nie pomoże mu rozstrzygnąć jednoznacznie, czy ogląda zmyśloną historyjkę, czy dokument. W filmie występują prawdziwe postaci. Sierakowski gra Sierakowskiego, Rottenberg gra Rottenberg, Alona Frankel gra Alonę Frankel, a przedstawiciele mniejszości etnicznych grają przedstawicieli mniejszości etnicznych. W żadnym momencie widz nie dowiaduje się, że Ruch Odrodzenia Żydowskiego został stworzony jako fikcyjna organizacja, i choć obecnie ktoś tam do niego należy to w rzeczywistości nie zgromadziłby w jednym miejscu tylu członków, ilu widać w filmie. Z tych powodów widz może mieć poważne trudności z rozeznaniem, czy Sierakowski naprawdę został zamordowany, czy to już historyjka.

Z tych samych powodów zaduma na tożsamością etniczną, narodową, polityczną i kulturową będzie najmniej prawdopodobnym efektem obejrzenia filmów.

To tyle w kwestiach „technicznych”. Merytorycznie filmy opowiadają mniej więcej coś takiego: My, mieszkańcy Polski, odczuwamy rodzaj straty, ponieważ nie ma już pomiędzy nami Żydów. Ci Żydzi w ciągu wieków sąsiedztwa stali się częścią naszej tożsamości. Wydaje nam się, że bez nich jest nam lepiej, bo oczywiście uważaliśmy ich za gorszych i obwinialiśmy ich za nasze niepowodzenia. Ale tak naprawdę odczuwamy pustkę. Pragniemy, by Żydzi wrócili i wypełnili ją. Żydzi okazują się zainteresowani tą propozycją i rzeczywiście wracają. Ale są to już inni Żydzi. Inni, by tak rzec, jakościowo, nie tylko egzemplarzowo. Wracają nie jako sąsiedzi, a jako kolonizatorzy. Ich świadomość została skrzywiona przez doświadczenie stworzenia własnego państwa, co zawsze łączy się z jakąś przemocą. Wracający Żydzi to syjoniści, którzy w środku miasta budują konstrukcję obronną mającą chronić ich przed otoczeniem. Tego nauczyło ich państwo. Sami więc definiują się jako inni i zagrożeni. Wizja powrotu przeradza się we własną karykaturę. Ci Żydzi nie pomogą nam zapełnić pustki, którą odczuwamy, ta pustka okazuje się nieredukowalna. Wtedy jednak dzieje się coś, co pozwala przekroczyć pierwszą wizję. Sierakowski ginie w zamachu, czyli staje się ofiarą. Ta ofiara staje się mitem nowej wspólnoty bez narodowości, bez granic, bez przemocy, bez wykluczania itd.

Zastrzeżenie: Trzymamy się tego, co mówiła Bartana w rozmowie w Wysokich Obcasach. Jeśli chodzi o ogólnie pojętą diagnozę, czyli to nieokreślone coś, czego brak odczuwamy, to może coś w tym jest. Choć zawężanie tego do problemu „zniknięcia” Żydów to stanowczo zbyt płytkie podejście. Amputowano nam wiele z naszej tożsamości, nie tylko jej żydowską część. Dlatego opowieść Bartany staje się historyjką o niczym. Można powiedzieć: „w pewnym sensie tak jest, a w pewnym nie jest”, i co z tego? Nagromadzenie kontekstów i odniesień do historii i współczesności sprawia, że historyjka staje się sieczką.

W tej sieczce widać jednak kilka elementów, które kłują w oczy (przynajmniej nas). Film Zamach zawiera wyraźne odniesienia do katastrofy smoleńskiej. Trochę już nas nudzi pisanie o kolejnej próbie „przetrawienia” katastrofy smoleńskiej, ale nic nie poradzimy, że ciągle jesteśmy takimi próbami maltretowani. Pomińmy tytuł, bo nie jesteśmy pewni czy miał on być jakąś zgrywą ze Smoleńska i na ile. Ciało Sierakowskiego wystawione jest w pałacu (lecz jest to Pałac Kultury), do trumny ustawia się kolejka ludzi żegnających „zmarłego”. Na placu Piłsudskiego odbywa się uroczystość żałobna zaaranżowana niemal identycznie jak ta po Smoleńsku połączona wtedy z mszą świętą. Jest oczywiste, że ma się to kojarzyć z żałobą po Kaczyńskim.

I tu jest problem. Nie wiemy, czy ma to być parodia rzeczywistej żałoby sprzed roku, czy tylko posłużenie się jej dekoracjami do wyrażenia innych, niż wtedy treści. Tak, czy inaczej jest to nadużycie. Mit Kaczyńskiego to opowieść nie tyle inna, niż ta opowiadana przez Bartanę, ile jej przeciwstawna. Nie mamy obecnie w Polsce poważnego problemu z nacjonalizmem, z dyskryminowaniem mniejszości etnicznych, z przerostem symboliki narodowej. Ekscesy tego typu nie są na porządku dziennym. Człowiek, który bije czarnoskórego sąsiada z powodu koloru jego jego skóry, jak to było w Toruniu, zostaje przez państwo polskie osądzony i skazany przy ogólnej aprobacie dla wyroku. Uważamy, że mamy wprost przeciwny problem polegający na rozpływaniu się w (lubimy to słowo:) amorficznej masie bez różnic i bez tożsamości. To, co nazywane jest wojną polsko-polską to spór między wizją społeczeństwa świadomego swojej tożsamości narodowej (co nie oznacza etnicznej monokultury ani wrogości wobec innych), a społeczeństwem, które chce się pozbyć swojej tożsamości narodowej jak zbędnego balastu i rozmyć się w kulturze „europejskiej”.

Mit Kaczyńskiego tworzy narrację w której chcący zachować tożsamość i pamięć są marginalizowani, ośmieszani, opluwani i wykluczani. To oni są ofiarą, jak Kaczyński, który stał się ofiarą złośliwości polegającej na rozdzieleniu wizyt w Katyniu i pozbawieniu jego wizyty rangi oficjalnej. Nie są ofiarą bezosobowej, nienazwanej siły, jak Sierakowski. Są ofiarą tych, którzy chcą uprawiać „postpolitykę” i martwić się o ciepłą wodę w kranie, a nie swoją polskość.

Nie ukrywamy, że uważamy taką narrację za ufundowaną na bardzo solidnym gruncie i nader często realizującą się dosłownie. To nie dzieje się od wczoraj. Ale mit Kaczyńskiego sprawił, że ludzie myślący w ten sposób stali się wspólnotą, zobaczyli się nawzajem i odczuli, że ich opowieść nie jest opowieścią oszołoma. Kaczyński mógł stać się mitem tylko dlatego, że istniała społeczna potrzeba takiego mitu.

Dlatego historyjka Bartany pozostanie tylko historyjką. Ludzie, dla których martwy Sierakowski mógłby stać się mitem już od dawna tworzą kulturową wspólnotę. Mitu dla nich nie da się wymyślić, o ile mit w ogóle da się wymyślić (możnaby się o to spierać, np. Osjan jako postać wymyślona „ku pokrzepieniu serc” Szkotów). Ci, którzy chcą się rozpłynąć w europejskości nie są dziś szykanowani, nie mają swoich ofiar, które mogłyby zapoczątkować mit. Z pewnością zaś nie będzie to mit który mógłby „wyprowadzić masy na ulicę”, jak mówiła Bartana w Wysokich Obcasach.

W rozmowie Bartana pyta gdzie na polskich ulicach są nie-Polacy. Ona widzi bowiem tylko twarze, które wszystkie są do siebie podobne, co oczywiście budzi jej niechęć.

Pani Bartano!

Na tyle, na ile możemy wypowiadać się w imieniu Polaków, przepraszamy Panią za nasze podobne do siebie twarze. Na swoje usprawiedliwienie mamy tylko tyle, że ich sobie nie wybraliśmy. Urodziliśmy się z nimi.




Rozmowa z Yael Bartaną w Wysokich Obcasach.

Z J.T. Grossem rozmawia A. Żmijewski i J. Warsza. Gazeta Wyborcza.

piątek, 27 maja 2011

Czytelnia II. Sloterdijk, Biernacki, wszyscy na jednej fali




W drugiej odsłonie Czytelni proponujemy Pogardę mas Petera Sloterdijka. W tym niewielkim dziełku zwrócił naszą uwagę cytat jakby zapożyczony od Andrzeja Biernackiego lub zapożyczony przez pana Andrzeja (Pogardę wydano po polsku w 2003 roku, a my nie wiemy, czy pan Andrzej wcześniej również zwracał uwagę na to zjawisko). Sloterdijk twierdzi mianowicie, że „menedżerowie, moderatorzy i recenzenci prawie wszędzie przebili się na pierwszy plan kosztem twórców i pozwalają wielbić siebie jako prawdziwych twórców.”

Psychopatów zachęcamy do przeczytania zamieszczonego poniżej całego ostatniego rozdziału Pogardy, z którego pochodzi cytat.

Średnio zainteresowanym być może wystarczy nasza synteza myśli Sloterdijka. Pogarda jest esejem z filozofii kultury. Analizuje masę jako zjawisko coraz bardziej upodmiotawiające się i zyskujące większy wpływ na kształt naszej kultury. Autor postrzega masę, podobnie jak Baudrillard, przede wszystkim jako zbiór nierozróżnialnych jednostek, tzn zbiór ,w którym nie funkcjonują podziały klasowe, etniczne, religijne, właściwie żadne. Masa to po prostu masa.

Upodmiotowienie masy, jej mianowanie się na jedynego suwerena, nieuchronnie polega na eliminacji różnic nazywanych przez Sloterdijka pionowymi. W dużym skrócie: różnice pionowe polegają na jakiejś formie „lepszości” i „gorszości”. Różnice poziome polegają na „inności” równych sobie. Eliminowanie tych różnic odbywało się poprzez eliminację pierwiastka boskiego, czego przykłady są powszechnie znane. Rewolucja francuska była rewolucją świeckości i rewolucją przeciwko arystokracji. Arystokracja, a przede wszystkim król, reprezentowała pierwiastek boski, czyli istotową „lepszość” jednych od innych. Lepszość ta nie była wynikiem jakichś zasług, a „wyłącznie” urodzenia, krwi. Była więc łaską bożą – niewytłumaczalną, niezrozumiałą i nieodwołalną.

Oczywistym było więc, że rewolucja tak pojętej równości musi pozbyć się najważniejszego symbolu różnicy, czyli króla, co też się stało. Według Sloterdijka zastępowanie artystów „menedżerami, moderatorami i recenzentami” jest kontynuacją tego samego procesu. Artysta posiadający talent, umiejętność niedostępną innym, jest bowiem ucieleśnieniem tej samej zasady niewytłumaczalnej i nieodwołalnej łaski. Oczywiście, można dyskutować na ile ważna jest praca i wysiłek twórcy, a na ile ów talent, dar. Jednak sam fakt istnienia czegoś niesprowadzalnego do wysiłku, pracy, kapitału społecznego, różnych okoliczności zewnętrznych, jest trudny, jeśli nie niemożliwy do podważenia. Dlatego umniejsza się rolę artystów i zastępuje tymi, których cechy są produktem społeczeństwa, czyli masy. To, jak społeczeństwo produkuje jednostki bardziej oczytane, z „wyrobionym” gustem, pokazał Bourdieu w Dystynkcji.



Pogarda mas

Rozdział V
Tożsamość w masie: indyferencja

Jest zemstą dziejów na nas egalitarystach, że również my musimy dokonywać swoich doświadczeń pod przymusem odróżniania. Ten przymus jest nieoddzielny od polityczno-antropologicznego pensum współczesnych ludzi w dziedzinie zróżnicowanego przeżywania swojej nierówności. Jak pokazano, po rewolucji konstruktywistycznej wszelkie odkrywane różnice mają zostać przeobrażone w wytwarzane. Stare różnice, którym się podporządkowywano, ustępują nowym, które wytwarzamy sami aby je rewidować w razie potrzeby.

Przedsięwzięcie upodmiotowiania masy osiąga stadium krytyczne, gdy wypowiadamy zasadę, że wszelkie odróżnienia należy przeprowadzać jako odróżnienia masy. Jest samo z siebie zrozumiałe, że masa nie przedsiębierze ani nie uznaje żadnych rozróżnień, które lokowałyby ją po złej stronie odróżnia, jeśli tylko może to czynić, zawsze i bez obawy na swoją korzyść. Unieważnia wszelkie słowniki i kryteria, przy których użyciu mogłyby wyjść na jaw jej ograniczenia; pozbawia prawomocności wszelkie gry językowe, których nie wygrywa. Tłucze każde lustro, które nie zapewnia jej, że jest najpiękniejsza w całym kraju. Jej normalnym stanem jest stan permanentnego głosowania nad przedłużeniem strajku generalnego przeciw wyższym ambicjom. W tym sensie projekt „kultura masowa" jest w radykalnie antynietzscheański sposób nietzscheański: jego maksyma to przewartościowanie wszelkich wartościowań jako przeobrażenie wszelkiej różnicy wertykalnej w horyzontalną.

Ponieważ zaś, jak widzieliśmy, wszelkie różnice przyjmowane są na podłożu równości, a więc z góry założonego niezróżnicowania, wszelkim współczesnym rozróżnieniom mniej lub bardziej zagraża indyferencja. Kult różnicy w dzisiejszym społeczeństwie, który na fali mody rozprzestrzenia się aż po filozofię, ma podstawę w tym, że wszelkie różnice horyzontalne słusznie uznaje się za słabe, odwoływalne, skonstruowane. Przez silne ich podkreślanie usiłuje się je pogłębić, tak jakby również różnic dotyczyło prawo przetrwania najsilniejszych jednostek. Wszystkie te zabiegi są jednak nieskuteczne, bo znakomici projektanci i obmyślacze różnic nigdzie nie wprowadzają rozróżnień, lecz patetyczne nierozróżnianie, mianowicie aksjomat egalitaryzmu, wymagający, by wszelkie rozróżnienia wychodziły od masy, która per definitionem jest niezróżnicowana składa się bowiem z jednorodnych cząstek, które rzekomo zadały sobie jednaki trud przyjścia na świat. Podstawa klasycznej filozofii, zasada tożsamości, oglądana z tej perspektywy istnieje nadal w nienaruszonym stanie, a nawet ma większą moc obowiązującą niż kiedykolwiek, zmieniła tylko nazwę i występuje o jeden wymiar bardziej wtórna, bardziej negatywna, bardziej refleksywna. Tam, gdzie wcześniej była tożsamość, ma nastać indyferencja, czytaj: dyferentna indyferencja. Dyferencja, która nie robi różnicy, to termin logiczny na oznaczenie masy. Odtąd tożsamość i indyferencję trzeba rozumieć jako synonimy.

Raz jeszcze być masą oznacza przy objaśnionych tu przesłankach: odróżniać się tak, by nie robiło to różnicy. Zróżnicowana indyferencja to sekret formalny masy i jej kultury, która organizuje totalny środek. Dlatego jej żargon nie może być inny niż żargon oszlifowanego indywidualizmu. Skoro wszystko, co czynimy, by być innymi, w rzeczywistości nic nie znaczy, możemy czynić, co tylko zechcemy. „Pod względem jednolitości kultura bije dziś na głowę wszystko"*. Tylko dlatego mogliśmy w ciągu minionego półwiecza przemienić się z czarnej atomicznej masy w barwną cząsteczkową. Barwna masa to taka, która wie, dokąd można się posunąć - aż do progu rozróżnienia wertykalnego. Ponieważ w egalitarnej przestrzeni obiektywnie nie stanowimy wyzwania dla siebie nawzajem, podczas naszych prób uczynienia się interesującymi przyglądamy się sobie z mniejszym lub większym rozbawieniem czy z mniejszą lub większą pogardliwością. Kultura masy zakłada niepowodzenie wszelkiego czynienia się interesującym, to znaczy lepszym niż inni. Czyni to zasadnie, bo jej dogmat brzmi, że odróżniamy się od siebie tylko przy założeniu, iż nasze różnice nic robią różnicy. Masa zobowiązuje.

Proste przypomnienie pokazuje, dlaczego współczesność stawia na indyferencję: gdyby źródło naszych różnic było transcendentne, gdybyśmy więc widzieli się obiektywnie i normatywnie odróżnieni przez Boga lub naturę w sensie wyżej-niżej, to nasze różnice byłyby dla nas ustanawiane i moglibyśmy je tylko odkrywać, respektować, analizować, przezwyciężać; tylko sataniści dawno temu buntowali się przeciw obiektywnemu porządkowi istot i stopni. Takie myślenie było przesłanką średniowiecza, a i w klasycznej epoce mieszczańskiej było jeszcze czymś prawie naturalnym. Społeczeństwo stanowe potrzebowało ontologicznego uzasadnienia swoich hierarchii i podziałów. Teraz jednak, po wielkim eksodusie w równość i nowe formy wszystkiego, chcemy i powinniśmy wyprzedzać nasze różnice, skoro są one w pełni tworzone, a nie zastane. Prymat naszej egzystencji wobec naszych właściwości i dzieł ustanawia indyferencję pierwszą i jedyną zasadą masy.

Gdzie zaś masa i jej zasada indyferencji stanowią punkt wyjścia, tam współczesna walka o uznanie sama się blokuje, bo w tych warunkach uznanie nie może już oznaczać wysokiego poszanowania lub czci, lecz brak na to odpowiedniego wyrażenia głęboki szacunek lub równy szacunek w neutralnej przestrzeni, sprawiedliwe przyznanie małoważności, której nikomu się nie odmawia. Dopóki można, unika się przyznania, że równy szacunek i wysoki szacunek wykluczają się wzajemnie. Dane atmosferyczne mówią jednak same za siebie: powszechna walka o uznanie lub choćby tylko o uprzywilejowane miejsca rodzi daremne zabiegi o banalnego suwerena, który nie ma do zaoferowania uznania będącego czymś więcej niż przypadkowym aplauzem o ową pozbawioną specyfikacji opinię publiczną, która nosi miano powszechnej i o której wiemy teraz, że ma charakter wyimaginowanego plenum nieodróżnionych. Komu się przed tym forum poszczęści, ten nie może już być pewien, czy jego sukces, mierzony miarą dawnych idei wysokiego szacunku, nie jest bardziej godny pogardy, niż mogłoby być każde niepowodzenie. W tej sytuacji zgodnie pełniona rola krytyki jest beztroska. Krytyka ta, smętnie tkwiąca w swojej przestrzeni gry, dobrze i bardzo dobrze ocenia wszystko, co nie dąży do jakichś szczególnych sukcesów podczas próby korzystnego odróżnienia się, natomiast to, co rzeczywiście szczególne, wyławia z nieomylnym instynktem i potępia z wyższością lub raczej, jako że ogląda coś wyższego od dołu, z przesadną uniżonością.

Dlaczego nie może być inaczej, rozumiemy uświadamiając sobie omówione przesłanki. Gdy Bóg został uznany za martwego, a naturę uznano za konstrukt, odpadły jedyne instancje zdolne tworzyć obowiązujące wyjątki. Boże wyjątki objawiały się jako przypadki łaski, wyjątki natury jako potwory lub geniusze. Kto zada sobie niewczesny trud przejrzenia traktatów z epoki doktorów Kościoła o łasce, znajdzie tam potwierdzenie tezy, że średniowieczne wypowiedzi o charyzmie, wyjątkach łaski Bożej, prezentują najbardziej rozwinięty system, jaki kiedykolwiek obmyślono, by zagadkowo głębokie różnice między ludźmi odwzorować na transcendentnych podstawach. Łaski były prawami wyjątkowymi Boga, który nie tylko rządził, ale też władał drobnymi nawet szczegółami. Na mocy tych praw różnice między ludźmi - zarówno usuwalne, jak nieusuwalne zostały objaśnione w sferze najwyższych, choć mrocznych domysłów jako fakty życia. Chociaż wszystkie istoty wspólnie i w tym sensie jako równe jawiły się w obliczu Boga w charakterze istot stworzonych, święci bohaterowie otwierali widok na nieprzenikniony system wyjątków stworzonych przez najwyższą instancję. Dysponując przywilejem darzenia łaską i odbierania jej, Bóg odrzucał wszelkie oczekiwania równości w społecznym sensie i nakazywał wiernym pogodzić się z tym, że nierówność w jakiś niejasny sposób pozwala jawić się wyższej sprawiedliwości. Bez tej majestatycznej zagadki chrześcijański Bóg od początku byłby tylko atrapą człowieka. Pozostałość tego numinosum daje się jeszcze dziś odczuć w irracjonalnych momentach rynku sztuki, który jednych wynosi niebotycznie w górę, innych zaś strąca w noc niesprzedawalności. W dawnym porządku właśnie największe talenty uważano za Bożych urzędników, którzy byli oddani swoim mocodawcom jako wierni i skuteczni administratorzy. W ich osobach uwidaczniała się zbieżność służby i łaski. Średniowieczna kultura była multicharvzmatvczna tak jak współczesna jest multiroszczeniowa.

Chciałbym w tym miejscu wskazać na jedną tylko nieuchronną konsekwencję współczesnego osłabienia różnic. Również współczesne społeczeństwo nie obywa się bez tworzenia we wszelkich możliwych dziedzinach skal wartości, rang, hierarchii - jako zdeklarowane społeczeństwo rywalizacji nie może inaczej. Musi ono jednak rozdzielać miejsca zgodnie z egalitarystycznymi założeniami - zakładać, że współzawodnicy wystartowali w jednakowych warunkach. Chodzi o uznanie, że różnica między zwycięzcami a pokonanymi na rynkach i stadionach nie poświadcza ani nie rodzi żadnej istotowej różnicy, lecz zawsze stanowi tylko zmienną listę rankingową.

Daje tu o sobie znać bezprzykładny w skali historii akt psychopolityczny: próba zmierzająca do tego, by ruchliwe, zazdrosne, pędzone ambicjami masy, które nieustannie rywalizują ze sobą o wyróżnione pozycje, uchronić przed stoczeniem się w zagrażające im depresje przegranych. Bez stałych zabiegów o rotację już sklasyfikowanych społeczeństwo złożone z upodmiotowionych mas rozpadłoby się wskutek swoich endogenicznych napięć spowodowanych zawiścią. Rozleciałoby się od nienawiści ludzi, wobec których zawiodłoby cywilizujące postępowanie, nastawione na to, by niesklasyfikowanych pokonanych przemienić w dających się klasyfikować przegranych. Dlatego we współczesnym społeczeństwie sport, spekulacje finansowe, a w końcu też sztuka muszą stawać się coraz bardziej znaczącymi regulatorami, bo na stadionach, na giełdach i w galeriach konkurenci w walce o sukces i uznanie w znacznym stopniu sami się klasyfikują dzięki swoim wynikom. Ponieważ takie klasyfikacje są zróżnicowaniami, na których kształt wpłynęli sami zainteresowani, osłabiają one nienawiść, nawet jeśli nie przynoszą pojednania. Nie usuwają elementarnej zazdrości, ale nadają jej formę, w której granicach może się ona poruszać. Legitymizują krytykę jako wypowiedź pozostających w tyle o tych, co na przedzie tę najbardziej niezbywalną instancję społecznej wentylacji. Klasyfikacja służy informalizacji statusu i nadaje wertykalny ruch historycznym systemom społecznym. Zamienia dawne europejskie myślenie w kategoriach hierarchii we współczesny ranking.

Nigdzie nie jest to równie pożądane, a zarazem równie ryzykowne, jak w tak zwanym sektorze kultury i w jego działalności pożądane, bo w obecnych warunkach coś nowego pod względem artystycznym może jak nigdy dotąd liczyć na życzliwe przyjęcie przez zainteresowanych; niebezpieczne, bo rozmycie kryteriów coraz bardziej prowadzi sztukę na skraj nihilizmu, a same dzieła, które powstają w coraz większym nadmiarze, coraz bardziej upodabnia do śmieci. We współczesnym systemie sztuki tak jak w ogóle w zaawansowanej demokracji chodzi o to, by wyeliminować dziedzictwo feudalnej uczuciowości, zwłaszcza skłonność do poddaństwa i fałszywą uniżoność, ale tak, by przy tym uczucia wertykalne, poczucie góry i dołu, wartości większej i mniejszej zostały w pewnym nieformalnym polu dyskretnie zregenerowane i przy stałej otwartości na nowość wiarygodnie na nowo wcielone. Ocen wartości czegoś artystycznie wybitnego lub godnego uwagi w demokratycznej sytuacji dokonuje się nieuchronnie w sposób, który nie dopuszcza zaskarżalności opinii i obiektywizacji, choć gdyby w tych sprawach zatracono poczucie taktu, rozróżnianie i odbieranie wartości musiałyby ulec rozmyciu.

Patrząc z tej perspektywy, „projekt nowoczesności", słusznie czy niesłusznie tak nazwany, wyraźniej niż kiedykolwiek należy do najbardziej godnych podziwu przedsięwzięć, jakie można było obserwować w dziejach ludzkości. Jest tak również dlatego, że demokracja w bezprzykładnie ambitny sposób apeluje do dyskrecji swoich członków do dyskrecji w dwojakim sensie tego słowa: jako siły odróżniania i jako poczucia taktu, jako zmysłu do niepisanych relacji rang i jako szacunku do nieformalnych porządków rzeczy bardziej i mniej dobrych stale uwzględniając potrzeby równości i nawyki porównywania.

Zwrot ku sferze nieformalnej zawiera całą przygodę kultury we współczesnym świecie. Świat feudalny i świat stanowy mogły większość tych i innych spraw regulować za pomocą pióropuszy, herbów, zwyczajów; kwestie rang i pierwszeństwa były w pełni wizualizowane i publicznie oznakowane. W demokracji kultura żyje niewidzialną heraldyką. Zakłada gotowość citoyens do dobrowolnego uznania wyższego potencjału, szczęśliwej próby i wytrwałego wysiłku. Cokolwiek jednak staje się dziś „zasłużone" na polu kultury nie może tam liczyć na żadne obiektywne zabezpieczenie ani dobro, które dawałyby pewność ochrony przed przewartościowaniem, inflacją i fałszerstwem. Także najważniejsi z żyjących artystów nic mogliby się oficjalnie skarżyć na społeczeństwo, o którym uważaliby, że nie oddaje sprawiedliwości ich dokonaniom. Pozostają zdani na to, że system nieformalnych dyskrecji, który kształtuje się przez dekady cierpliwości i nieustannego napięcia artystycznego, wiedza o niveau i zmysł do niuansu ponownie żywo się ucieleśnią w szerokim zakresie w nowych graczach gry kultury, jacy mają nadejść.

Ostatnio ale, jak wspomniano, na podłożu głębszych przyczyn w niepokojący sposób przybywa na tym polu nietaktu, lapsusów, bezwzględności, zadęcia. Zwróciłem na to uwagę swoją polemiką z "symptomem monachijskim" w lutym 1999 roku"** w związku z konkretną sprawą. Gdyby chodziło tu tylko o zwykłą dialektykę pokoleń i efekty przepaści, charakterystyczne dla debiutujących talentów, nie byłoby o czym mówić. Stawka wszelako nie dotyczy już tak bardzo sztuki jako takiej i jej napędzanej konfliktami dynamiki odmładzania, lecz nowych form uprawiania jej, wykorzystywania i zarządzania nią. Chcą one teraz wszystkie pełnić rolę pana i już nie służyć — Leporellowie w służbie publicznej, niezależnie od tego, czy są referentami kulturalnymi, czy sprawują inne urzędy. Menedżerowie, moderatorzy i recenzenci prawie wszędzie przebili się na pierwszy plan kosztem twórców i pozwalają wielbić siebie jako prawdziwych twórców.

Widzę w tym wszystkim ślady coraz bardziej umacniającej się nienawiści do wyjątku, który stanowiłby jeszcze wyjątek w dawniejszym sensie, ślady zajadłości wobec tego, czego nie da się nigdy zastąpić i co właśnie dlatego usiłuje się zastąpić tak prędko i niegodnie, jak to tylko możliwe bo tylko coś wymiennego spełnia normę indyferencji; ponadto są w tym też ślady kłopotliwej rozpaczy, która pojawia się w obliczu wszystkiego, co przypomina utracone królestwo łaski. Może należałoby, nawet jeśli nie będzie to właściwe, powiedzieć raz jeszcze: w świecie po łasce sztuka była azylem wyjątków. Była fragmentem wieczornego nieba, na którym niekiedy wschodziła tańcząca gwiazda. W świetle powyższej analizy nie powinno więc dziwić, że zdecydowanie skierowana w przyszłość kultura jedności, zdolna uznawać różnice tylko na tle nieodróżnialności, przygotowuje się teraz do następnych ataków podczas bezterminowej końcowej kampanii przeciw temu, co nadzwyczajne.

Panie i panowie, Emil Cioran zatytułował tom esejów o dawnych i XX-wiecznych autorach słowami Exercises d'admiration. Przyznam, że nic znam wyrażenia, które pełniej wyraziłoby funkcję pracownika kultury w dzisiejszych czasach niż ta zwięzła, skromna, inteligentna formuła. Ćwiczenia z podziwiania faktycznie, we wszystkim, co stanowi kulturę taką, jaką ja tutaj rozumiem, chodzi o dążenie do tego, by biorąc miarę od rzeczy godnych podziwu, nie utracić zupełnie wyżyn. Podziw dla przedmiotu daje azyl także talentowi, któremu nie dorównujemy. Podziw ten jest dobrowolnym cierpieniem z powodu dzieł, których sami nie umielibyśmy stworzyć, choćbyśmy mieli trzydzieści sześć żywotów. Otwiera się na oświetlenie nieporównanie większej różnicy. Przy tym wszystkim jest przeciwieństwem owej krytyki, która skupia się w totalitarnym środku i chwali tylko to, co go przypomina. W każdym razie określenie Ciorana trzeba by rozszerzyć o wyrażenie „ćwiczenia z prowokacji". Tylko dzięki wyzwaniu powstają okazje do tego, by powstrzymać dalsze tonięcie.

Kultura w normatywnym sensie, który jak nigdy wcześniej trzeba koniecznie przypomnieć, obejmuje kwintesencję prób rzucenia wyzwania masie w nas samych, by opowiedziała się przeciw sobie. Jest różnicą skierowaną ku lepszemu, która, jak wszelkie relewantne rozróżnienia, istnieje tylko wtedy i tylko dopóty, dopóki się ją robi.

* Theodor W. Adorno, Dialektyka oświecenia, przeł. M. Łukasiewicz, Warszawa 1995, s. 139.
** „Siiddeutsche Zeitung", 15 lutego 1999.