Fragment opisuje początek Powstania Listopadowego. Wieczorem 29 listopada 1830 roku grupa dwudziestu czterech polskich żołnierzy wdarła się do Belwederu z zamiarem zabicia namiestnika rosyjskiego w Królestwie Polskim – wielkiego księcia Konstantego, brata cara Mikołaja I. Jednak zanim dotarli do komnaty księcia, ten zdołał uciec tylnymi drzwiami. Zastawszy pusty pokój, powstańcy rozpruli bagnetami łóżko księcia i opuścili pałac. Sytuacja w której Goszczyński (jeden ze spiskowców) kieruje bagnet w pierś Konstantego jest tylko domysłem Rymkiewicza na temat tego, co mogłoby się dziać, gdyby Konstanty nie uciekł. Dalej oddajmy głos autorowi.
"To, że wielki książę ocalał, nie było, myślę, wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. Szczęśliwe dlań przypadki pozwoliły mu, owszem, wydostać się z opresji. Ale ocalał przede wszystkim dlatego, że belwederczycy wcale nie byli zdecydowani czy mają go zabić. Nie byli zdecydowani? Ależ - jak powiedziałem uprzednio - chcieli go zabić i wiedzieli, że muszą go zabić. A więc byli zdecydowani. Można by chyba ująć to tak. Choć byli zdecydowani, to i nie byli zdecydowani. Choć chcieli zabić, to i nie chcieli zabić. A choć się nie wahali, to się i wahali. Trzeba tu od razu powiedzieć, że o tym dziwnym - i może tylko przez mnie wymyślonym? - niezdecydowaniu belwederczyków nic nam właściwie nie wiadomo. Żaden z historyków nocy listopadowej nie wspomina o tym, by któryś z dwudziestu czterech miał się ociągać, wahać, kwestionować decyzję zabicia tyrana czy choćby nad tą decyzją medytować. A gdybyśmy mogli spytać tych dwudziestu czterech, czy się choć przez chwilę wahali, to z pewnością odpowiedzieli by nam, że nic im na ten temat nie wiadomo. Poszli bez wahania i bez wahania wykonywali to, co mieli wykonać. Wystarczy zresztą sięgnąć po „Noc belwederską”: Goszczyński opisuje tam siebie jako człowieka, który był zdecydowany na wszystko. Świadectwo Goszczyńskiego czy Rettla nie może być co prawda w tej kwestii rozstrzygające, bowiem takich wahań - jeśli się je przeżywa - raczej się nie ujawnia. Nie w tym jednak rzecz. Myślę, że belwederczycy nie byli nawet w pełni świadomi tego, że działają w sposób niezdecydowany. Nie ujawnili potem swoich wahań, ponieważ te wahania nie ujawniły się także dla nich. Ale tak właśnie - gdy wdarli się już do belwederu - działali: niezdecydowanie, niepewnie i niezbyt aktywnie. A nawet trwożliwie. Jakby strach ich obleciał. I wiem, napisawszy to zdanie, co mnie może za nie spotkać. Ale wiele faktów to moje przekonanie potwierdza.
Muszę teraz, powiedziawszy to, co z pewnym trudem przyszło mi już powiedzieć, odejść na chwilę od mego tematu. Kto u nas bohaterów naszych narodowych posądza o to, że się wahali lub bali - czyli o to, że byli ludźmi - ten jest, jak wiadomo, raczej źle widziany. Nasi bohaterowie służą nam bowiem przede wszystkim po to, abyśmy się nieustannie umacniali w naszej polskości. Po to, by się w naszej wspólnej polskości umocnić, ułożyliśmy sobie legendę o księciu Józefie i legendę o Kościuszce. Wierzymy w te legendy, bowiem ta wiara intensyfikuje w nas naszą polskość, a przez to czyni nas jakby lepszymi, jakby godniejszymi, niż w istocie jesteśmy. Przeżywając nasze legendy rozumujemy (choć należałoby tu raczej powiedzieć: czujemy) mniej więcej tak: oto do jakich czynów, do jakich wysiłków, do jakich poświęceń zdolny jest duch polski, oto na jakie szczyty duchowego bytowania, ludzkości chyba nieznane, zdołał się wedrzeć, oto jak pięknie można się spełnić w polskości, gdy całe swe istnienie polskości się odda. A myśmy przecież także Polakami, ten duch, co tak się wspaniale spełnił, to także nasz duch i myśmy jego cząstką. A więc chyba lepsi jesteśmy, niż nam się zdaje i chyba lepsi, niż się o nas sądzi. Tak to - w tajemnym związku z naszymi legendarnymi bohaterami - umacniamy się w naszej polskości i w naszym poczuciu, że nie jest z nami tak źle, że chyba lepsi jesteśmy, niż jesteśmy. Nie widzę w tym, prawdę mówiąc, nic złego. Były bowiem w naszych dziejach takie epoki, kiedy koniecznie trzeba było umacniać się i krzepić. A pewnie i będą. Tyle że w takim oto celu posługując się naszymi bohaterami narodowymi nie chcemy, nie staramy się - i nie wiem dlaczego - posłużyć się nimi także w innym celu. A przecież moglibyśmy. Byli bowiem ci nasi bohaterowie także i ludźmi. I te same ciemne namiętności nimi miotały, które i nami miotają. Z ujawnienia ich człowieczeństwa - ich ciemnych namiętności, ich skrytych lęków, ich wstydliwych fascynacji - cóż by nam jednak przyjść mogło? Oto co. Ujawniając to, co w bohaterach naszych skryte, wstydliwe, niejasne, tajone - ujawnilibyśmy dwoistość ich istnienia. I moglibyśmy wówczas rozumować, czuć mniej więcej tak: oto na jakie szczyty duchowego bytowania może wznieść się to, co dwoiste, oto jak pięknie można spełnić się w człowieczeństwie swoim, gdy istnieje się dwoiście, oto do jakich wielkich czynów pcha nas nasz dwoistość, do jakich wysiłków duchowych zmusza nas nasze wstydliwe rozdarcie. Tak myśląc, czując, umocnilibyśmy się chyba w naszym człowieczeństwie i poczulibyśmy się lepiej w naszym istnieniu Pojmując to, co w naszych bohaterach wstydliwe i tajone, pojęlibyśmy bowiem, że nasza własna, ukryta dwoistość, nasz tajony wstyd, nasze niejasne lęki i fascynacje są wielką siłą i że korzystając z tej siły - wydobywając z siebie tę siłę na jaw - lepiej możemy istnieć niźli istniejemy.
Wydobywając na jaw skrytą niepewność, tajone niezdecydowanie tych dwudziestu czterech nie mam więc na celu - i niech to będzie jasne - pomniejszenie ich czynu. Chcę pojąć niejasną dla nich samych przyczynę ich wahań, bowiem mogę mieć z tego pewną korzyść duchową. Jaką, to się jeszcze okaże. Goszczyński wciąż stoi nad łóżkiem tyrana. Tyran zaczyna pocić się ze strachu - i jeszcze nie wie, czy ma wbić bagnet w owłosioną pierś. Powinien pośpieszyć się z tą decyzją, gdyż syn tyrana, Paweł Aleksandrow, niebawem przybędzie do Belwederu na czele szwadronu rosyjskiej konnicy. Ale Goszczyński ma jeszcze trochę czasu: dwie lub trzy minuty. Może więc medytować: zabić czy nie zabić? Dlaczego miałby nie zabić. A jednak się waha. Powiem więc jeszcze - bo jednak lękam się, że zostanę źle zrozumiany i że ktoś uzna mnie za takiego, co męstwo tych dwudziestu czterech ośmiela się podawać w wątpliwość - więc powiem, że czyn belwederczyków zadziwia mnie i onieśmiela. Uważam, że ci chłopcy wdzierając się do Belwederu zdobyli się na niewiarygodny wysiłek duchowy. Gdyby nie dokonali tego wysiłku, nasi ojcowie żyliby w innej Polsce i my też żylibyśmy w innej Polsce. Może i nie w Polsce. Przemieniając historię Polski, belwederczycy przemienili również i nas. Duch polski tej nocy przybrał inny kształt. Była to przecież jedna z niewielu w XIX wieku chwil triumfy. I w tej chwili duch żałobny - ten, którego głos słychać w „Żalach Sarmaty” nad grobem Zygmunta Augusta Franciszka Karpińskiego - stał się na chwilę duchem triumfującym. Pojął też, że nie może działać wbrew wszystkiemu i wszystkim i że te jego działania mogą być skuteczne. Aż po ten dzień, po tę noc, którzy chwytali za broń przeciw okupantom mogli zawsze - choćby i omylnie - na coś jeszcze, poza sobą, liczyć. Konfederaci barscy, żołnierze Kościuszki, Legioniści Henryka Dąbrowskiego, ułani księcia Józefa, mogli liczyć na naród, czyli szlachtę albo na naród, czyli chłopów albo na obce potęgi, Turcję albo Francję. Belwederczycy - pisze o tym w „Nocy belwederskiej” Goszczyński - mieli świadomość, że naród, czyli lud warszawski, może się obrócić przeciw nim i w zemście za zabicie Konstantego powywieszać ich na latarniach. Byli więc - czuli że są - zupełnie sami. A jednak się zdecydowali. To, co mówię, jest dość oczywiste. Więc tylko przypominam, nie chcąc być posądzonym o to, że tych dwudziestu czterech młodych Rzymian uważam za trwożliwych chłopców, co się przestraszyli krzaczastych brwi wielkiego księcia".
Fragment ten jest ciekawy z kilku powodów. Pokazuje on pewien sposób mówienia o historii, o kulturze i o nas samych, czyli o wszystkim, czym jarają się prawicowe oszołomy. Ową ciekawostką jest to, że Rymkiewicz w pewnym sensie chce zdekonstruować mit powstańców zdecydowanych na wszystko, by wyzwolić Polskę spod rosyjskiej okupacji. Co prawda nie jest to dekonstrukcja rozumiana w filozoficznym sensie, tylko by tak rzec, pop-dekonstrukcja, lub tzw odbrązowienie. Jednak pojęcie dekonstrukcji jest nadużywane tak często, że chcąc podjąć dialog z tymi, którzy się nim posługują, pozwalam sobie na to terminologiczne pop-nadużycie. Być może Szanowni Czytelnicy zadadzą sobie pytanie „co mnie to obchodzi?”. Na to pytanie nie zdołam odpowiedzieć, ale pozwolę sobie wyjaśnić dlaczego mnie to obchodzi.
Po pierwsze, Rymkiewicz zaprzecza stereotypowi prawicowca, który chce za wszelką cenę podtrzymać „oficjalną”, szkolną mitologię. Książka ta ukazała się, co prawda dość dawno, więc możnaby uznać, że od tamtego czasu autor mógł np. zmienić zdanie. Mogła mu się przekręcić klapka w mózgu i - ponieważ z „normalnego” człowieka stał się zatwardziałym prawicowcem, który pisze wiersze do Jarosława Kaczyńskiego - już nie uważa, że można i należy dekonstruować oficjalną mitologię. Świadectwem, że tak się nie stało jest nowe wydanie Wielkiego Księcia z 2011 roku.
Książka ta jest więc wciąż aktualnym potwierdzeniem tego, że „prawicowość” (piszę to w cudzysłowie, bo chodzi mi raczej o pojęcie definiowane przez ludzi zwalczających pewien zespół idei propagowanych m.in. przez Rymkiewicza, niż o słownikową prawicowość) nie polega na mechanicznym klepaniu szkolnych formułek o mężnych powstańcach (i w ogóle o ludziach dla których Polska jest ważna) bez skazy oraz brzydkich, niedobrych ludziach którzy chcą zniszczyć Polskę. Częścią tej postawy jest bardzo wnikliwa i krytyczna refleksja nad tym co właściwie się stało, kto jak się zachowywał, co mówił i dlaczego.
Po drugie, porównując ten fragment z - mówiąc skrótowo i bardzo ogólnie – lewicową dekonstrukcją, widać różnicę w podejściu do samego sensu dekonstruowania. Lewicowiec chce zdekonstruować mit, pojęcie, legendę po to, by móc powiedzieć „widzicie?, to wszystko nieprawda, wszystko jest inaczej niż wam się wydawało, więc porzućmy wszystko w co do tej pory wierzyliśmy (a raczej w co wierzyliście) i zacznijmy wierzyć w coś zupełnie innego.''
„Prawicowiec” chce dowiedzieć się dlaczego jest tym kim jest, dlaczego myśli to, co myśli. Jest w stanie zdystansować się wobec własnych poglądów i nie uważać ich za zesłane przez Boga i powszechnie obowiązujące. Wie, że jego sposób myślenia jest wytworem historii, otoczenia społecznego, po prostu kultury. Chce poznać tę kulturę najlepiej jak to możliwe, by dowiedzieć się kim jest, a nie po to , by ją odrzucić.
Dekonstrukcja lewicowa opiera się na założeniu, że po zdekonstruowaniu swoich pierwotnych legend i mitów, znajdziemy się w świecie w którym powszechnie uznawane wartości oparte są, powiedzmy na, „prawach człowieka”, na ustaleniach naukowców różnej maści (gdybyż tylko tak było) a więc na czymś solidniejszym niż zwykła chęć zachowania i pielęgnowania swojej tożsamości kulturowej (np. jako Polaka i katolika). Jest to iluzja tak banalna, że aż nie chce się o tym pisać. Tym nie mniej, zaznaczę dla porządku, że każdy zespół wartości wyrasta z jakichś nieobiektywnych, nieweryfikowalnych założeń, czyli z kultury.
Dlatego Kazimiera Szczuka twierdząca, że ochrona honoru, dobrego imienia i międzynarodowej pozycji Polski jest bez sensu, bo wynika z mitu romantycznego, a przecież mit ten został dawno zdekonstruowany przez np. Marię Janion (więc jakoby jest już „nieważny”), przypomina Palikota zarzucającego Niesiołowskiemu, że ten zachowuje się niestosownie (i jest to interpretacja najkorzystniejsza z możliwych wobec lewicowych komentarzy np. w sprawie Smoleńska)
Taka dekonstrukcja, a zwłaszcza jej praktyczne zastosowanie, przypomina też Izę z Big Brothera zarzucającą Adrianowi z Big Brothera, że zachowuje się nienaturalnie (jakby w BB ktokolwiek zachowywał się naturalnie). Natomiast dekonstrukcja prawicowa to Gombrowicz mówiący, że to właśnie gra, sztuczność jest dla człowieka naturalna i nie ma żadnej „naturalności” poza jakąś formą gęby.
Nie jest więc tak, że możemy wybrać między tożsamością narzuconą nam przez kulturę, a jakąś naturalną, wyzwoloną, prawdziwą tożsamością. Możemy tylko wybrać między taką tożsamością, którą (mniej lub bardziej) czujemy, a taką, której musimy się uczyć (ewentualnie zdarza się, że ktoś zwalnia nas z konieczności wyboru i usiłuje narzucić nam nie-naszą tożsamość).
Okazją do przywołania tekstu Rymkiewicza na blogu jest oczywiście wyrok sądu apelacyjnego w sprawie wytoczonej autorowi przez Agorę. Wyrok oburzający nie tylko dlatego, że godzi w podstawy wolności wypowiedzi. Również dlatego, że środowisko zawodowych dekonstruktorów „narodowej mitologii”, kiedy jego własny mit europejskiego oświecenia (które rzekomo to środowisko propaguje) rozświetlającego mroki ciemnogrodu zostaje podważony, jedyne co ma na swoją obronę, to wyrok sądu.
PS.
Tytuł wpisu jest oczywiście małą prowokacją. Bo kim ja niby jestem, żeby rozstrzygać o tym kto co powinien, a czego nie powinien i w ogóle bla bla bla.
PS. 2
Komunikat organizacyjno-gramatyczny: Poczynając od niniejszego wpisu, blog ten będzie pisany w pierwszej osobie liczby liczby pojedynczej zamiast liczby mnogiej („ja” zamiast „my”).