
Psychopatów zachęcamy do przeczytania zamieszczonego poniżej całego ostatniego rozdziału Pogardy, z którego pochodzi cytat.
Średnio zainteresowanym być może wystarczy nasza synteza myśli Sloterdijka. Pogarda jest esejem z filozofii kultury. Analizuje masę jako zjawisko coraz bardziej upodmiotawiające się i zyskujące większy wpływ na kształt naszej kultury. Autor postrzega masę, podobnie jak Baudrillard, przede wszystkim jako zbiór nierozróżnialnych jednostek, tzn zbiór ,w którym nie funkcjonują podziały klasowe, etniczne, religijne, właściwie żadne. Masa to po prostu masa.
Upodmiotowienie masy, jej mianowanie się na jedynego suwerena, nieuchronnie polega na eliminacji różnic nazywanych przez Sloterdijka pionowymi. W dużym skrócie: różnice pionowe polegają na jakiejś formie „lepszości” i „gorszości”. Różnice poziome polegają na „inności” równych sobie. Eliminowanie tych różnic odbywało się poprzez eliminację pierwiastka boskiego, czego przykłady są powszechnie znane. Rewolucja francuska była rewolucją świeckości i rewolucją przeciwko arystokracji. Arystokracja, a przede wszystkim król, reprezentowała pierwiastek boski, czyli istotową „lepszość” jednych od innych. Lepszość ta nie była wynikiem jakichś zasług, a „wyłącznie” urodzenia, krwi. Była więc łaską bożą – niewytłumaczalną, niezrozumiałą i nieodwołalną.
Oczywistym było więc, że rewolucja tak pojętej równości musi pozbyć się najważniejszego symbolu różnicy, czyli króla, co też się stało. Według Sloterdijka zastępowanie artystów „menedżerami, moderatorami i recenzentami” jest kontynuacją tego samego procesu. Artysta posiadający talent, umiejętność niedostępną innym, jest bowiem ucieleśnieniem tej samej zasady niewytłumaczalnej i nieodwołalnej łaski. Oczywiście, można dyskutować na ile ważna jest praca i wysiłek twórcy, a na ile ów talent, dar. Jednak sam fakt istnienia czegoś niesprowadzalnego do wysiłku, pracy, kapitału społecznego, różnych okoliczności zewnętrznych, jest trudny, jeśli nie niemożliwy do podważenia. Dlatego umniejsza się rolę artystów i zastępuje tymi, których cechy są produktem społeczeństwa, czyli masy. To, jak społeczeństwo produkuje jednostki bardziej oczytane, z „wyrobionym” gustem, pokazał Bourdieu w Dystynkcji.
Rozdział V
Tożsamość w masie: indyferencja
Jest zemstą dziejów na nas egalitarystach, że również my musimy dokonywać swoich doświadczeń pod przymusem odróżniania. Ten przymus jest nieoddzielny od polityczno-antropologicznego pensum współczesnych ludzi w dziedzinie zróżnicowanego przeżywania swojej nierówności. Jak pokazano, po rewolucji konstruktywistycznej wszelkie odkrywane różnice mają zostać przeobrażone w wytwarzane. Stare różnice, którym się podporządkowywano, ustępują nowym, które wytwarzamy sami aby je rewidować w razie potrzeby.
Przedsięwzięcie upodmiotowiania masy osiąga stadium krytyczne, gdy wypowiadamy zasadę, że wszelkie odróżnienia należy przeprowadzać jako odróżnienia masy. Jest samo z siebie zrozumiałe, że masa nie przedsiębierze ani nie uznaje żadnych rozróżnień, które lokowałyby ją po złej stronie odróżnia, jeśli tylko może to czynić, zawsze i bez obawy na swoją korzyść. Unieważnia wszelkie słowniki i kryteria, przy których użyciu mogłyby wyjść na jaw jej ograniczenia; pozbawia prawomocności wszelkie gry językowe, których nie wygrywa. Tłucze każde lustro, które nie zapewnia jej, że jest najpiękniejsza w całym kraju. Jej normalnym stanem jest stan permanentnego głosowania nad przedłużeniem strajku generalnego przeciw wyższym ambicjom. W tym sensie projekt „kultura masowa" jest w radykalnie antynietzscheański sposób nietzscheański: jego maksyma to przewartościowanie wszelkich wartościowań jako przeobrażenie wszelkiej różnicy wertykalnej w horyzontalną.
Ponieważ zaś, jak widzieliśmy, wszelkie różnice przyjmowane są na podłożu równości, a więc z góry założonego niezróżnicowania, wszelkim współczesnym rozróżnieniom mniej lub bardziej zagraża indyferencja. Kult różnicy w dzisiejszym społeczeństwie, który na fali mody rozprzestrzenia się aż po filozofię, ma podstawę w tym, że wszelkie różnice horyzontalne słusznie uznaje się za słabe, odwoływalne, skonstruowane. Przez silne ich podkreślanie usiłuje się je pogłębić, tak jakby również różnic dotyczyło prawo przetrwania najsilniejszych jednostek. Wszystkie te zabiegi są jednak nieskuteczne, bo znakomici projektanci i obmyślacze różnic nigdzie nie wprowadzają rozróżnień, lecz patetyczne nierozróżnianie, mianowicie aksjomat egalitaryzmu, wymagający, by wszelkie rozróżnienia wychodziły od masy, która per definitionem jest niezróżnicowana składa się bowiem z jednorodnych cząstek, które rzekomo zadały sobie jednaki trud przyjścia na świat. Podstawa klasycznej filozofii, zasada tożsamości, oglądana z tej perspektywy istnieje nadal w nienaruszonym stanie, a nawet ma większą moc obowiązującą niż kiedykolwiek, zmieniła tylko nazwę i występuje o jeden wymiar bardziej wtórna, bardziej negatywna, bardziej refleksywna. Tam, gdzie wcześniej była tożsamość, ma nastać indyferencja, czytaj: dyferentna indyferencja. Dyferencja, która nie robi różnicy, to termin logiczny na oznaczenie masy. Odtąd tożsamość i indyferencję trzeba rozumieć jako synonimy.
Raz jeszcze być masą oznacza przy objaśnionych tu przesłankach: odróżniać się tak, by nie robiło to różnicy. Zróżnicowana indyferencja to sekret formalny masy i jej kultury, która organizuje totalny środek. Dlatego jej żargon nie może być inny niż żargon oszlifowanego indywidualizmu. Skoro wszystko, co czynimy, by być innymi, w rzeczywistości nic nie znaczy, możemy czynić, co tylko zechcemy. „Pod względem jednolitości kultura bije dziś na głowę wszystko"*. Tylko dlatego mogliśmy w ciągu minionego półwiecza przemienić się z czarnej atomicznej masy w barwną cząsteczkową. Barwna masa to taka, która wie, dokąd można się posunąć - aż do progu rozróżnienia wertykalnego. Ponieważ w egalitarnej przestrzeni obiektywnie nie stanowimy wyzwania dla siebie nawzajem, podczas naszych prób uczynienia się interesującymi przyglądamy się sobie z mniejszym lub większym rozbawieniem czy z mniejszą lub większą pogardliwością. Kultura masy zakłada niepowodzenie wszelkiego czynienia się interesującym, to znaczy lepszym niż inni. Czyni to zasadnie, bo jej dogmat brzmi, że odróżniamy się od siebie tylko przy założeniu, iż nasze różnice nic robią różnicy. Masa zobowiązuje.
Proste przypomnienie pokazuje, dlaczego współczesność stawia na indyferencję: gdyby źródło naszych różnic było transcendentne, gdybyśmy więc widzieli się obiektywnie i normatywnie odróżnieni przez Boga lub naturę w sensie wyżej-niżej, to nasze różnice byłyby dla nas ustanawiane i moglibyśmy je tylko odkrywać, respektować, analizować, przezwyciężać; tylko sataniści dawno temu buntowali się przeciw obiektywnemu porządkowi istot i stopni. Takie myślenie było przesłanką średniowiecza, a i w klasycznej epoce mieszczańskiej było jeszcze czymś prawie naturalnym. Społeczeństwo stanowe potrzebowało ontologicznego uzasadnienia swoich hierarchii i podziałów. Teraz jednak, po wielkim eksodusie w równość i nowe formy wszystkiego, chcemy i powinniśmy wyprzedzać nasze różnice, skoro są one w pełni tworzone, a nie zastane. Prymat naszej egzystencji wobec naszych właściwości i dzieł ustanawia indyferencję pierwszą i jedyną zasadą masy.
Gdzie zaś masa i jej zasada indyferencji stanowią punkt wyjścia, tam współczesna walka o uznanie sama się blokuje, bo w tych warunkach uznanie nie może już oznaczać wysokiego poszanowania lub czci, lecz brak na to odpowiedniego wyrażenia głęboki szacunek lub równy szacunek w neutralnej przestrzeni, sprawiedliwe przyznanie małoważności, której nikomu się nie odmawia. Dopóki można, unika się przyznania, że równy szacunek i wysoki szacunek wykluczają się wzajemnie. Dane atmosferyczne mówią jednak same za siebie: powszechna walka o uznanie lub choćby tylko o uprzywilejowane miejsca rodzi daremne zabiegi o banalnego suwerena, który nie ma do zaoferowania uznania będącego czymś więcej niż przypadkowym aplauzem o ową pozbawioną specyfikacji opinię publiczną, która nosi miano powszechnej i o której wiemy teraz, że ma charakter wyimaginowanego plenum nieodróżnionych. Komu się przed tym forum poszczęści, ten nie może już być pewien, czy jego sukces, mierzony miarą dawnych idei wysokiego szacunku, nie jest bardziej godny pogardy, niż mogłoby być każde niepowodzenie. W tej sytuacji zgodnie pełniona rola krytyki jest beztroska. Krytyka ta, smętnie tkwiąca w swojej przestrzeni gry, dobrze i bardzo dobrze ocenia wszystko, co nie dąży do jakichś szczególnych sukcesów podczas próby korzystnego odróżnienia się, natomiast to, co rzeczywiście szczególne, wyławia z nieomylnym instynktem i potępia z wyższością lub raczej, jako że ogląda coś wyższego od dołu, z przesadną uniżonością.
Dlaczego nie może być inaczej, rozumiemy uświadamiając sobie omówione przesłanki. Gdy Bóg został uznany za martwego, a naturę uznano za konstrukt, odpadły jedyne instancje zdolne tworzyć obowiązujące wyjątki. Boże wyjątki objawiały się jako przypadki łaski, wyjątki natury jako potwory lub geniusze. Kto zada sobie niewczesny trud przejrzenia traktatów z epoki doktorów Kościoła o łasce, znajdzie tam potwierdzenie tezy, że średniowieczne wypowiedzi o charyzmie, wyjątkach łaski Bożej, prezentują najbardziej rozwinięty system, jaki kiedykolwiek obmyślono, by zagadkowo głębokie różnice między ludźmi odwzorować na transcendentnych podstawach. Łaski były prawami wyjątkowymi Boga, który nie tylko rządził, ale też władał drobnymi nawet szczegółami. Na mocy tych praw różnice między ludźmi - zarówno usuwalne, jak nieusuwalne zostały objaśnione w sferze najwyższych, choć mrocznych domysłów jako fakty życia. Chociaż wszystkie istoty wspólnie i w tym sensie jako równe jawiły się w obliczu Boga w charakterze istot stworzonych, święci bohaterowie otwierali widok na nieprzenikniony system wyjątków stworzonych przez najwyższą instancję. Dysponując przywilejem darzenia łaską i odbierania jej, Bóg odrzucał wszelkie oczekiwania równości w społecznym sensie i nakazywał wiernym pogodzić się z tym, że nierówność w jakiś niejasny sposób pozwala jawić się wyższej sprawiedliwości. Bez tej majestatycznej zagadki chrześcijański Bóg od początku byłby tylko atrapą człowieka. Pozostałość tego numinosum daje się jeszcze dziś odczuć w irracjonalnych momentach rynku sztuki, który jednych wynosi niebotycznie w górę, innych zaś strąca w noc niesprzedawalności. W dawnym porządku właśnie największe talenty uważano za Bożych urzędników, którzy byli oddani swoim mocodawcom jako wierni i skuteczni administratorzy. W ich osobach uwidaczniała się zbieżność służby i łaski. Średniowieczna kultura była multicharvzmatvczna tak jak współczesna jest multiroszczeniowa.
Chciałbym w tym miejscu wskazać na jedną tylko nieuchronną konsekwencję współczesnego osłabienia różnic. Również współczesne społeczeństwo nie obywa się bez tworzenia we wszelkich możliwych dziedzinach skal wartości, rang, hierarchii - jako zdeklarowane społeczeństwo rywalizacji nie może inaczej. Musi ono jednak rozdzielać miejsca zgodnie z egalitarystycznymi założeniami - zakładać, że współzawodnicy wystartowali w jednakowych warunkach. Chodzi o uznanie, że różnica między zwycięzcami a pokonanymi na rynkach i stadionach nie poświadcza ani nie rodzi żadnej istotowej różnicy, lecz zawsze stanowi tylko zmienną listę rankingową.
Daje tu o sobie znać bezprzykładny w skali historii akt psychopolityczny: próba zmierzająca do tego, by ruchliwe, zazdrosne, pędzone ambicjami masy, które nieustannie rywalizują ze sobą o wyróżnione pozycje, uchronić przed stoczeniem się w zagrażające im depresje przegranych. Bez stałych zabiegów o rotację już sklasyfikowanych społeczeństwo złożone z upodmiotowionych mas rozpadłoby się wskutek swoich endogenicznych napięć spowodowanych zawiścią. Rozleciałoby się od nienawiści ludzi, wobec których zawiodłoby cywilizujące postępowanie, nastawione na to, by niesklasyfikowanych pokonanych przemienić w dających się klasyfikować przegranych. Dlatego we współczesnym społeczeństwie sport, spekulacje finansowe, a w końcu też sztuka muszą stawać się coraz bardziej znaczącymi regulatorami, bo na stadionach, na giełdach i w galeriach konkurenci w walce o sukces i uznanie w znacznym stopniu sami się klasyfikują dzięki swoim wynikom. Ponieważ takie klasyfikacje są zróżnicowaniami, na których kształt wpłynęli sami zainteresowani, osłabiają one nienawiść, nawet jeśli nie przynoszą pojednania. Nie usuwają elementarnej zazdrości, ale nadają jej formę, w której granicach może się ona poruszać. Legitymizują krytykę jako wypowiedź pozostających w tyle o tych, co na przedzie tę najbardziej niezbywalną instancję społecznej wentylacji. Klasyfikacja służy informalizacji statusu i nadaje wertykalny ruch historycznym systemom społecznym. Zamienia dawne europejskie myślenie w kategoriach hierarchii we współczesny ranking.
Nigdzie nie jest to równie pożądane, a zarazem równie ryzykowne, jak w tak zwanym sektorze kultury i w jego działalności pożądane, bo w obecnych warunkach coś nowego pod względem artystycznym może jak nigdy dotąd liczyć na życzliwe przyjęcie przez zainteresowanych; niebezpieczne, bo rozmycie kryteriów coraz bardziej prowadzi sztukę na skraj nihilizmu, a same dzieła, które powstają w coraz większym nadmiarze, coraz bardziej upodabnia do śmieci. We współczesnym systemie sztuki tak jak w ogóle w zaawansowanej demokracji chodzi o to, by wyeliminować dziedzictwo feudalnej uczuciowości, zwłaszcza skłonność do poddaństwa i fałszywą uniżoność, ale tak, by przy tym uczucia wertykalne, poczucie góry i dołu, wartości większej i mniejszej zostały w pewnym nieformalnym polu dyskretnie zregenerowane i przy stałej otwartości na nowość wiarygodnie na nowo wcielone. Ocen wartości czegoś artystycznie wybitnego lub godnego uwagi w demokratycznej sytuacji dokonuje się nieuchronnie w sposób, który nie dopuszcza zaskarżalności opinii i obiektywizacji, choć gdyby w tych sprawach zatracono poczucie taktu, rozróżnianie i odbieranie wartości musiałyby ulec rozmyciu.
Patrząc z tej perspektywy, „projekt nowoczesności", słusznie czy niesłusznie tak nazwany, wyraźniej niż kiedykolwiek należy do najbardziej godnych podziwu przedsięwzięć, jakie można było obserwować w dziejach ludzkości. Jest tak również dlatego, że demokracja w bezprzykładnie ambitny sposób apeluje do dyskrecji swoich członków do dyskrecji w dwojakim sensie tego słowa: jako siły odróżniania i jako poczucia taktu, jako zmysłu do niepisanych relacji rang i jako szacunku do nieformalnych porządków rzeczy bardziej i mniej dobrych stale uwzględniając potrzeby równości i nawyki porównywania.
Zwrot ku sferze nieformalnej zawiera całą przygodę kultury we współczesnym świecie. Świat feudalny i świat stanowy mogły większość tych i innych spraw regulować za pomocą pióropuszy, herbów, zwyczajów; kwestie rang i pierwszeństwa były w pełni wizualizowane i publicznie oznakowane. W demokracji kultura żyje niewidzialną heraldyką. Zakłada gotowość citoyens do dobrowolnego uznania wyższego potencjału, szczęśliwej próby i wytrwałego wysiłku. Cokolwiek jednak staje się dziś „zasłużone" na polu kultury nie może tam liczyć na żadne obiektywne zabezpieczenie ani dobro, które dawałyby pewność ochrony przed przewartościowaniem, inflacją i fałszerstwem. Także najważniejsi z żyjących artystów nic mogliby się oficjalnie skarżyć na społeczeństwo, o którym uważaliby, że nie oddaje sprawiedliwości ich dokonaniom. Pozostają zdani na to, że system nieformalnych dyskrecji, który kształtuje się przez dekady cierpliwości i nieustannego napięcia artystycznego, wiedza o niveau i zmysł do niuansu ponownie żywo się ucieleśnią w szerokim zakresie w nowych graczach gry kultury, jacy mają nadejść.
Ostatnio ale, jak wspomniano, na podłożu głębszych przyczyn w niepokojący sposób przybywa na tym polu nietaktu, lapsusów, bezwzględności, zadęcia. Zwróciłem na to uwagę swoją polemiką z "symptomem monachijskim" w lutym 1999 roku"** w związku z konkretną sprawą. Gdyby chodziło tu tylko o zwykłą dialektykę pokoleń i efekty przepaści, charakterystyczne dla debiutujących talentów, nie byłoby o czym mówić. Stawka wszelako nie dotyczy już tak bardzo sztuki jako takiej i jej napędzanej konfliktami dynamiki odmładzania, lecz nowych form uprawiania jej, wykorzystywania i zarządzania nią. Chcą one teraz wszystkie pełnić rolę pana i już nie służyć — Leporellowie w służbie publicznej, niezależnie od tego, czy są referentami kulturalnymi, czy sprawują inne urzędy. Menedżerowie, moderatorzy i recenzenci prawie wszędzie przebili się na pierwszy plan kosztem twórców i pozwalają wielbić siebie jako prawdziwych twórców.
Widzę w tym wszystkim ślady coraz bardziej umacniającej się nienawiści do wyjątku, który stanowiłby jeszcze wyjątek w dawniejszym sensie, ślady zajadłości wobec tego, czego nie da się nigdy zastąpić i co właśnie dlatego usiłuje się zastąpić tak prędko i niegodnie, jak to tylko możliwe bo tylko coś wymiennego spełnia normę indyferencji; ponadto są w tym też ślady kłopotliwej rozpaczy, która pojawia się w obliczu wszystkiego, co przypomina utracone królestwo łaski. Może należałoby, nawet jeśli nie będzie to właściwe, powiedzieć raz jeszcze: w świecie po łasce sztuka była azylem wyjątków. Była fragmentem wieczornego nieba, na którym niekiedy wschodziła tańcząca gwiazda. W świetle powyższej analizy nie powinno więc dziwić, że zdecydowanie skierowana w przyszłość kultura jedności, zdolna uznawać różnice tylko na tle nieodróżnialności, przygotowuje się teraz do następnych ataków podczas bezterminowej końcowej kampanii przeciw temu, co nadzwyczajne.
Panie i panowie, Emil Cioran zatytułował tom esejów o dawnych i XX-wiecznych autorach słowami Exercises d'admiration. Przyznam, że nic znam wyrażenia, które pełniej wyraziłoby funkcję pracownika kultury w dzisiejszych czasach niż ta zwięzła, skromna, inteligentna formuła. Ćwiczenia z podziwiania faktycznie, we wszystkim, co stanowi kulturę taką, jaką ja tutaj rozumiem, chodzi o dążenie do tego, by biorąc miarę od rzeczy godnych podziwu, nie utracić zupełnie wyżyn. Podziw dla przedmiotu daje azyl także talentowi, któremu nie dorównujemy. Podziw ten jest dobrowolnym cierpieniem z powodu dzieł, których sami nie umielibyśmy stworzyć, choćbyśmy mieli trzydzieści sześć żywotów. Otwiera się na oświetlenie nieporównanie większej różnicy. Przy tym wszystkim jest przeciwieństwem owej krytyki, która skupia się w totalitarnym środku i chwali tylko to, co go przypomina. W każdym razie określenie Ciorana trzeba by rozszerzyć o wyrażenie „ćwiczenia z prowokacji". Tylko dzięki wyzwaniu powstają okazje do tego, by powstrzymać dalsze tonięcie.
Kultura w normatywnym sensie, który jak nigdy wcześniej trzeba koniecznie przypomnieć, obejmuje kwintesencję prób rzucenia wyzwania masie w nas samych, by opowiedziała się przeciw sobie. Jest różnicą skierowaną ku lepszemu, która, jak wszelkie relewantne rozróżnienia, istnieje tylko wtedy i tylko dopóty, dopóki się ją robi.
* Theodor W. Adorno, Dialektyka oświecenia, przeł. M. Łukasiewicz, Warszawa 1995, s. 139.
** „Siiddeutsche Zeitung", 15 lutego 1999.